Była to pierwsza po wojnie i zarazem największa epidemia na Lubelszczyźnie. Dotknęła mieszkańców Świdnika oraz okolicznych wsi. Wszystko przez beztroskę ówczesnych lokalnych władz i fatalny stan miejskiej sieci wodociągowej.
Początek – niewinne bóle brzucha
Jesienią 1961 roku kilka osób ze Świdnika zgłosiło się jednego dnia do przychodni zakładowej WSK, skarżąc się na bóle brzucha. Wkrótce dołączyli kolejni pacjenci – zarówno dorośli, jak i dzieci. Wszyscy mieli podobne objawy: nudności, wymioty, wysoką gorączkę.
Tylko jednego dnia przyjęto czterdziestu chorych ze Świdnika i okolicznych miejscowości. Lekarze nie potrafili wytłumaczyć przyczyny nagłego wzrostu zachorowań.
„Zwykłe środki, jakie podaje się w przypadku takich dolegliwości, a więc węgiel czy sulfaguanidyna, nie skutkują. Musiałem sięgnąć po antybiotyki” – mówił wtedy dr Henryk Jarzyna, dyrektor ówczesnego Szpitala Rejonowego w Świdniku.
Coraz więcej chorych, żadnych odpowiedzi
Liczba pacjentów rosła z dnia na dzień. Gdy sytuacja wymknęła się spod kontroli, powiadomiono Wojewódzką Stację Sanitarno-Epidemiologiczną. Początkowo podejrzewano zatrucie lodami ze świdnickich lodziarni i zakażenie salmonellą, jednak badania tego nie potwierdziły.
O epidemii zaczęły informować lokalne media. W 14-tysięcznym wówczas Świdniku zachorowało już kilkaset osób. W ciągu kilku dni liczba chorych sięgnęła najpierw 240, a potem ponad 300. Przyczyna wciąż pozostawała nieznana.
Podejrzenie padło na wodę
Służby sanitarne pobrały próbki żywności ze sklepów i targowisk, a także napojów – oranżady i wody sodowej, które produkowano z nieprzegotowanej kranówki. Dla bezpieczeństwa wstrzymano działalność wytwórni wód gazowanych.
Po ulicach miasta krążyły samochody z megafonami. Przez głośniki apelowano do mieszkańców, by nie pili wody z kranu, dokładnie myli owoce i warzywa oraz dbali o higienę. Wodociągi rozpoczęły dodatkowe chlorowanie, przeprowadzono też akcję odkomarzania.
Środki profilaktyczne przyniosły efekt — liczba zachorowań zaczęła maleć. Jednak po kilku dniach fala epidemii powróciła.
Woda z bakteriami
Wreszcie poznano przyczynę. Badania wykazały obecność w wodzie bakterii Escherichia coli (pałeczki okrężnicy) w stężeniu pięciokrotnie przekraczającym dopuszczalne normy.
Zanieczyszczenia dostały się do sieci z powodu niefortunnego położenia ujęcia wody — zbyt blisko obór i pomieszczeń gospodarczych. Do wody trafiały więc ścieki i odpady organiczne.
Prokuratura wszczęła śledztwo. Okazało się, że woda w Świdniku nie była chlorowana przez trzy tygodnie, mimo że zgodnie z przepisami należało to robić co dwa tygodnie i po każdym obfitym deszczu.
Epidemia bez ofiar, ale z gorzką lekcją
Chorzy pojawiali się również w Lublinie – wszyscy pracowali w Świdniku i tam doszło do zakażenia.
W ustalenie przyczyn epidemii zaangażowano ponad setkę lekarzy, mikrobiologów i farmaceutów. Druga fala zachorowań była wywołana przez pałeczki czerwonki (Shigella).
Łącznie zachorowało ponad 400 mieszkańców Świdnika. Wiele osób leczyło się samodzielnie, dlatego rzeczywista liczba przypadków mogła być znacznie wyższa.
Władze sanitarne nakazały aptekom w Lublinie i Świdniku nie sprzedawać sulfaguanidyny ani antybiotyków bez recepty, by utrzymać kontrolę nad leczeniem. Lekarze mieli obowiązek zgłaszać każdy nowy przypadek do Sanepidu.
Epidemia stopniowo wygasła. Czy winni zaniedbań ponieśli odpowiedzialność? – tego ówczesne media już nie podały.
Tekst: Krzysztof Załuski
