(fot. fT.Ptasińśki)
Od początku lat 50. aż do połowy lat 70. XX wieku mieszkałem w rejonie ulicy Krochmalnej, na ulicy Włościańskiej. To były takie czasy, że wizyty w dzielnicy Za Cukrownią, szczególnie wieczorem, nie należały do bezpiecznych. Nawet taksówki odmawiały wjazdu w te okolice, również z uwagi za stan ulicy Krochmalnej i osiedlowych uliczek z tzw. powybijanymi kocimi łbami – wspomina Zygmunt Grzechulski z Lublina w ramach naszego cyklu „Dziewczyny z Kalinowszczyzny, chłopaki z Krochmalnej”.
Na początku lat 60. XX wieku można było tu dojechać komunikacją miejską. Autobusy linii nr 2, 3 i 8 dojeżdżały do końca ulicy Krochmalnej przy kościele św. Teresy. Linia nr 2 przejeżdżała dalej przez przejazd kolejowy na ulicy Betonowej. Przejazd był notorycznie zamykany, dlatego później skierowano te autobusy przez ul. Nowy Świat, do jednostki wojskowej. Dalej był tylko trakt niedostępny praktycznie dla samochodów, których zresztą wtedy nie było wiele – z drewnianym mostem przy młynie na Bystrzycy, w kierunku obecnej dzielnicy Czuby.
Mieszkałem w domu wielorodzinnym, w którym mieściło się siedem mieszkań i sklep spożywczy. Dom był piętrowy, drewniano- murowany. Mieszkało tu siedem rodzin, łącznie 21 osób, w tym dwie rodziny z dziećmi mniej więcej w moim wieku. W budynku nie było żadnych wygód, wodę nosiło się wiaderkami ze studni na rogu ulicy. Drewniana ubikacja mieściła się na końcu podwórka, obok śmietnika. Wzdłuż podwórka stały komórki do przechowywania opału. Niektórzy lokatorzy trzymali w nich także kury przywiązywane za nogę, aby nie uciekały. Były też króliki.
Dom ogrzewany był kuchnią węglową wyłożoną kaflami. Pamiętam takie zimy, że jak się nie podłożyło w nocy pod kuchnię, to rano w wiaderku potrafiła zamarznąć woda, oczywiście tylko na jego powierzchni. Kiedy rano brało się węgiel z komórki trzeba było ostrożnie otwierać kłódkę, gdyż na skutek dużego mrozu mogła się „przykleić” do niej ręka. Obfitość śniegu powodowała, że na podwórku budowaliśmy czasami iglo, w którym mogło siedzieć dwoje dzieci.
Mieszkania były jedno i dwuizbowe. W przechodnim korytarzu znajdował się duży ogólnodostępny piec, w którym przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą wypiekało się w brytfannach różnego rodzaju placki. Dzieci były przeganiane z korytarza w trakcie wypieków, żeby nie było przeciągów i nie powstawały w cieście zakalce.
Wracając do warunków sanitarnych. Trudno mi dziś uwierzyć, że śmietnik był opróżnianyprzez wynajętego wozaka tylko raz do roku!Część śmieci była zakopywana w dole wykopanym na podwórku, z którego był wybierany piach do zabawy dla dzieci. Ze śmietnika korzystali lokatorzy i obsługa sklepu. W tym czasie dobrze funkcjonował skup surowców wtórnych tzw. „Sokółka” na ul. Spółdzielczej, gdzie skupowano butelki (1 zł – równowartość 2 gazet po 0,50 zł), makulaturę, złom po 0,7 zł za kg. Dziś naprawdę wydaje się to niewiarygodne!
Życie na podwórku od najmłodszych było dosyć radosne, mimo że warunki życia były skromne. Dzieci przebywały w domachtylko w czasie posiłków i odrabiania lekcji. Resztę czasu spędzaliśmy na podwórku. Ulica była naszym placem zabaw. Bawiliśmy się w chowanego, w ganianego, w podchody z rysowanymi strzałkami. Były nawet gry w kiczkę (od red. tradycyjna gra polegająca nauderzeniu pałką krótkiego patyka – kiczki, który najpierw jest podbijany w górę, a następnie uderzany, aby poleciał jak najdalej).
Pamiętam, jak z innymi dziećmi zajadaliśmy się margaryną czekoladową, którą można było kupić w pobliskim sklepie. Było tam jeszcze masło „z beczki”, tj. z UNRRA (od red.: United Nations Relief and Rehabilitation Administration – organizacja międzynarodowa utworzona w 1943 roku w Waszyngtonie w celu udzielenia pomocy obszarom wyzwolonym w Europie i Azji po zakończeniu II wojny światowej). Masło było solone i nie dawało się rozsmarować na chlebie. I była też oczywiście marmolada, leżąca na ladzie, krojona jak masło. No i tapioka (od red.; produkt podobny do mąki ziemniaczanej, powstaje z bulw manioku) zajmująca całe górne półki. Nie wspomnę o śledziach w beczce, ogórkach i mleku nalewanym do naczyń klientów. Dopiero później pojawiło się mleko w butelkach - pełne z żółtym kapslem i serwowit (od red: polski, fermentowany napój mleczny, lekko kwaskowaty, musujący) ze srebrnym kapslem z dwoma zielonymi paskami.
Alkohol był sprzedawany w litrowych butelkach, często rozlewanych w sklepie przez klientów, jak nie było półlitrówek. Pamiętam tajemnicze napisy na czerwonej tablicy, wystawianej w sklepie każdego 1 i 15 dnia miesiąca: „W dniu dzisiejszym zakaz sprzedaży napojów alkoholowych”. A to dlatego, że tego dnia ludzie dostawali wypłatę.
Wracając do życia sąsiedzkiego. Ponieważ w naszym domu był tzw. ganek, wieczorami trudno było tam znaleźć miejsce siedzące, ponieważ schodzili się wszyscy lokatorzy, żeby ze sobą porozmawiać. Nasz sąsiad, pan Jasio, umiał grać na harmonii i często robił z niej użytek. A w sobotnie wieczory jeden z lokatorów posiadający radio otwierał okno i dorośli słuchali „Matysiaków”. Popularne były też audycje: „Wędrówki muzyczne po kraju”, a w niedzielę „Pod dachami Paryża”.
I tak, dzień za dniem, toczyło się nasze życie Za Cukrownią.
Dziewczyny z Kalinowszczyzny, chłopaki z Krochmalnej!
Piszcie o swoich ulicach, dzielnicach, miejscach z dzieciństwa.
Czekam na Wasze opowieści: magdabozko@poczta.onet.pl
