

Przetarg rozstrzygnięty, umowa z wykonawcą podpisana i już wkrótce w ZOO w Zamościu ruszy budowa nowej ekspozycji. Powstanie miejsce, w którym zamieszka 20 pingwinów przylądkowych: 10 samic i 10 samców, które po połączeniu w pary być może doczekają potomstwa.

Na naszej planecie występuje 17 gatunków pingwinów. Największe są cesarskie, zamieszkujące Antarktydę. Sięgają nawet do 1,7 metra wysokości. Najmniejsze są zaś karłowate z rejonów Nowej Zelandii i Australii, których wzrost to nie więcej niż 40 cm, a waga dochodzi maksymalnie do półtora kilograma. Do Zamościa zostaną sprowadzone przylądkowe, których naturalnym środowiskiem do Afryka Południowa.
Dlaczego zdecydowano się akurat na te? Bo należą do najpopularniejszych i najliczniejszych (poza pingwinami Humboldta) występujących w ogrodach zoologicznych. Są też gatunkiem bardzo poważnie zagrożonym wyginięciem.
– Wybieramy gatunek, który nie jest za duży i którego jest sporo w Europie, żeby mieć możliwość bazowania na doświadczeniach innych, ale też przede wszystkich móc dostać od ręki grupę, na jakiej nam zależy – mówi Ryszard Topola, kierownik działu hodowlanego w Ogrodzie Zoologicznym im. Stefana Milera w Zamościu.
Plany były od dawna
To on już ponad dwa lata temu, gdy pomysł na pingwiniarnię nabierał realnych kształtów, prowadził rozmowy o sprowadzeniu pingwinów przylądkowych do Zamościa. Skontaktował się wówczas z Alexem Huibersem z ZOO w Antwerpii, który koordynuje program ochrony pingwinów z ramienia Europejskiego Stowarzyszenia Ogrodów Zoologicznych i Akwariów (EAZA), skupiającego 350 nie tylko europejskich ogrodów zoologicznych. . Przedstawił zamojski projekt, jego założenia i zakładane wówczas terminy. Nawet wytypował osobniki, które mogłyby do Zamościa trafić i zyskał na nie zgodę. Ale później realizacja finansowanego przez UE projektu przeciągnęła się w czasie.
Przetarg na pingwinarium został ogłoszony dopiero wiosną tego roku, a rozstrzygnięty niedawno. W ostatnią środę (9 lipca) podpisano umowę z wykonawcą. To zamojska firma BUDMAT. Topola i Huibers ponowne rozmowy na temat przekazania do Zamościa konkretnych pingwinów mają więc dopiero przed sobą. Na pewno zdążą je starannie przeprowadzić i dokonać ostatecznego wyboru, bo finał inwestycji jest wyznaczony na koniec sierpnia przyszłego roku.
Jak dokona się wybór konkretnych osobników? – Koordynator zbiera informacje ze wszystkich ogrodów, ma dostęp do wspólnej bazy danych. Wie dosłownie wszystko o wszystkich osobnikach i decyzuje o transferach tak, by np. do jednego stada nie trafiły sztuki jakkolwiek ze sobą spokrewnione, nawet kilka pokoleń wstecz. Można powiedzieć, że komponuje stado tak, by nie miało szans dojść w nim do kazirodztwa – wyjaśnia Ryszard Topola.
Pingwin przylądkowy. Jaki jest?
Nie wiadomo więc dokładnie skąd przyjadą do Zamościa ptaki, ale pewne jest, jak będą wyglądać i w jakich warunkach żyć.
Pingwiny przylądkowe należą do tych mniejszych. Ważą średnio od 2,5 do 3,5 kilograma (samce są oczywiście większe od samic). Mają mniej więcej 35-45 centymetrów wysokości, gdy stoją w naturalnej dla siebie pozycji, bez pełnego wyprostowania. Potrafią w dobrych warunkach dożyć nawet bardzo sędziwego wieku. – Najstarszy obecnie osobnik ze stada w Warszawie wykluł się w 1984 roku w Amsterdamie – wskazuje Ryszard Topola.
Zapewnia, że po pingwinie raczej nie widać, że jest staruszkiem. – W pewnym momencie mogą pojawić się zachowania, o których można powiedzieć, że to gieriatria, ale niezbyt często to obserwujemy. Pingwiny nawet rozmnażają się w bardzo późnym wieku – wskazuje biolog.
Opowiada, że te przylądkowe dojrzałość osiągają mniej więcej w wieku 2-3 lat. Wtedy już „zaczynają myśleć o zakładaniu rodziny”. Podział ról jest w niej stały.
Samica ma wysiedzieć jaja. Składa w ciągu roku dwa, w kilkudniowych odstępach, z reguły dzieje się to skoro świt. Później jej zadanie to zaopiekować się młodymi i odchować je. Samiec, jak to samiec, ma więcej swobody. Wyprawia się na łowiska, czasem przynosi z nich coś do zjedzenia dla swojej partnerki.
Teoretycznie sprowadzenie 10 samic do Zamościa mogłoby zaowocować tym, że w ciągu roku pojawi się aż 20 młodych. – Ale tak dobrze nie ma – uprzedza nasz rozmówca. I wyjaśnia, że po pierwsze młode pingwiny nie od razu doczekują się potomstwa. – Poza tym czasem pojawiają się cechy letalne, bywa też, że dopadają je choroby. Jaja mogą zostać zainfekowane. Młode może po prostu paść albo w nocy pojawić puszczyk, a w dzień jastrząb i po prostu porwać malucha – wylicza potencjalne zagrożenia. Ale też dodaje, że w zamojskim ZOO warunki stworzone w pingwinarium będą naprawdę dobre i powinny sprzyjać powiększaniu stada.
W Zamościu jak w Afryce
W naturze pingwiny przylądkowe zamieszkują piaszczysto-kamieniste wybrzeża. Znajdują sobie na nich jakieś skarpy i tam albo np. pod korzeniami odsłoniętych roślin czy w zagłębieniach kamieni tworzą swoje nory. W Zamościu zostaną dla nich stworzone warunki zbliżone do naturalnych.
Na pingwiniarnię przeznaczono spory, wolny teren w północnej części ogrodu, niedaleko kasy weekendowej i ekspozycji arui czyli owiec grzywiastych. Tam powstanie plaża nad całkiem sporym zbiornikiem wodnym. Z jednej strony basenu zaprojektowano szybę, przez którą zwiedzający będą mogli podpatrywać pływające pingwiny. Będzie też wglądowa szyba do ich pomieszczenia wewnętrznego, w którym mają spędzać zimy.
– Zakładamy, że tylna ściana zostanie zabezpieczona, ale otwarta dla przyszłych działań, by móc kiedyś to, co jest w projekcie, powiększyć jeszcze o miejsce dla ptaków morskich czy kaczek. Chcielibyśmy też, by pojawiały się tam żurawie rajskie – zdradza Ryszard Topola.
Wiadomo, że po przeprowadzce pingwinów do Zamościa trzeba będzie robić specjalne zamówienia spożywcze. Ptaki te żywią się rybami morskimi. Mogą jeść np. bałtyckie śledzie, ale na pewno trzeba też będzie zamawiać dla nich specjalne tabletki solne, bo ryby z polskiego morza soli mają w sobie mniej niż te żyjące w afrykańskich wodach.
Sceny z życia pingwinów
Ryszard Topola studia biologiczne ukończył we Wrocławiu. Później przez ponad 30 lat był związany z ZOO w Łodzi, długo jako jego dyrektor. Około 8 lat przepracował też w warszawskim ogrodzie, gdzie miał okazję bardzo dobrze poznać zwyczaje pingwinów przylądkowych. Mógłby o zwyczajach tych sympatycznych stworzeń opowiadać godzinami. Zwłaszcza, że widział jak stadko zaczynające się od 8 par doszło ostatecznie do ponad 50 sztuk.
– Tam tę populację nie tylko śledziłem i badałem, ale dokładnie wiedziałem kto jest kto i jaki. Miały obrączki założone, miały swoje imiona, wszystkie miały swoje historie, niektóre bardzo ciekawe – opowiada w rozmowie z nami.
Wspomina np. samicę nazywaną Półdzióbek. Łatwo było ją rozpoznać, bo swego czasu złamała sobie górną część dzioba. Musiała być karmiona przez człowieka. – Nawet rybę trzeba jej było przytrzymać. Ale miała ogromne kłopoty nie tylko z pobieraniem. Jej wygląd sprawiał, że nie chciał jej żaden samiec. U zwierząt wygląd odgrywa ogromną rolę i dlatego nie mogła sobie znaleźć partnera. Przez dwa czy trzy lata żyła zupełnie sama – opowiada Ryszard Topola.
Wraz ze współpracownikami postanowił jej pomóc. Skonstruowano metalowy dziób ze skuweczkami. To działało na krótką metę. A że o Półdzióbku zrobiło się głośno, to firma specjalizująca się w druku 4D wykonała dla niej specjalną protezę na wymiar. Wyglądała dobrze, ale działała jak kaganiec.
– Ostatecznie zrobiliśmy rzecz najlepszą, choć nie wszystkim pomysł się podobał. Amutowaliśmy Półdzióbkowi jej dolną część dzioba. I wtedy, nie dość, że zaczęła sama pobierać pokarm, to jeszcze niespodziewanie znalazła sobie partnera. Okazuje się, że krótki dzióbek sprawił, że stała się atrakcyjna – śmieje się Ryszard Topola.
Był też w Warszawie związek dość nietypowy. U jednej z par, czasem nawet kopulujących, zaobserwowano aż cztery jaja. A ponieważ wiadomo, że samice składają maksymalnie dwa, jasne stało się, że zbliżyły się do siebie przedstawicielki „płci pięknej”. – Co ciekawe, stało się to mimo iż w stadzie samców było więcej i miały w czy wybierać – opowiada nasz rozmówca.
Uznał, że skoro „obie panie” tak dobrze sobie radzą, to przeniósł do nich jedno z dwóch jaj od pewnej młodej niedoświadczonej pary. Zaopiekowały się nim pięknie, wykluło się pisklę, a drugie niemal w tym samym czasie u biologicznych rodziców. Ale nagle jakieś dwa tygodnie po pojawieniu się na świecie, to młode od mamy i taty... zniknęło. Odnalazło się w „rodzinie” Les1 i Les2. Samice wychowały ostatecznie dwójkę, dzieląc się obowiązkami. Ale nie pozostały w swoim związku na zawsze. Bo w końcu dwa niesparowane samce zainteresowały się akurat tymi samicami i powstały nowe, szczęśliwe pary.
– Był też Ubot – samiec, który w odróżnieniu od innych nie czekał aż ryby zostaną im rzucone i podane, tylko pływał i wyjmował te, które już pod wodę wpadały. Pamiętam również Szalikowca. Nazwany tak został dlatego, że miał dodatkowy pasek na szyi, jakby szaliczek – wspomina warszawskie stado pracownik zamojskiego ZOO.
Pingwiny to nie wszystko
Nowi mieszkańcy ogrodu w Zamościu na pewno też staną się bohaterami co najmniej podobnie ciekawych historii i opowieści. Ale podkreślić należy, że choć pingwiny przylądkowe z pewnością będą dużą atrakcją ogrodu im. Stefana Milera, to nie jedyną.
Ryszard Topola zapewnia, że wśród około 300 gatunków i mniej więcej 3000 tysięcy osobników są takie, których nie powstydziłoby się żadne ZOO w Europie. Nie brakuje bowiem gatunków, których poza Zamościem nikt nigdzie nie zobaczy.
– Są u nas jedyne w Polsce guźce. To taka świnia, która jest dobrze znana z „Króla Lwa”. Ma bardzo brzydki pysk, jest śmierdząca i zjada co popadnie. Jako jedyni w Polsce mamy mangusty błotne. Jako jedyni w Polsce mamy przepiękne antylopy dorkasy i mhor. Nikt w Polsce nie ma też góralka drzewnego, krewniaka słonia, ale nieco większego od świnki morskiej – wylicza z dumą szef działu hodowlanego zamojskiego ZOO.
