

Była ósma rano, kiedy 23 kwietnia 1960 roku przed kamienicę przy ul. Pawiej 15 w Lublinie podjechało kilka milicyjnych radiowozów. W jednym z nich przyjechał prokurator, w pozostałych była m.in. ekipa techników kryminalistyki. Wszyscy zeszli na dół – do jednej z piwnic. Po chwili na ulicy zaroiło się od licznych gapiów. Niektórzy spóźnili się przez to do pracy. Wszyscy powtarzali krążącą od dłuższego czasu plotkę, że milicja wpadła na trop zaginionego przed trzema laty jednego z mieszkańców owej kamienicy.

W sierpniu 1957 roku. Aleksander D., właściciel prywatnej piekarni, przepadł bez śladu. Sąsiedzi próbowali dowiedzieć się czegoś od jego żony. Ta początkowo wyjaśniła, ze mąż wyjechał do Szczecina. Z czasem mieszkańcy kamienicy usłyszeli, że ze Szczecina udał się do Wrocławia. Tam – według opowieści żona – miał zginąć w wypadku kolejowym.
Nie wszyscy uwierzyli w tę historię. Zwłaszcza ci, którzy dobrze znali małżeństwo D. On – cichy, spokojny, grzeczny i pracowity. Wszystkim się kłaniał, był lubiany. Ciężko pracował. Wychodził z domu o świcie do piekarni, wracał późną nocą. Czasami zdarzało mu się wrócić po alkoholu, ale nikt nigdy nie słyszał, żeby się awanturował.
Ona z kolei prowadziła kiosk na ul. Pocztowej. Nie stroniła od alkoholu, lubiła się zabawić, a sąsiedzi czasami słyszeli, jak robi awantury swojemu mężowi. Niektórzy słyszeli, jak nawet groziła mu kilka razy śmiercią.
W historię rzekomym wyjeździe piekarza z Lublina i śmierci w wypadku nie uwierzyli też milicjanci, którzy bacznie zaczęli przyglądać się tajemniczemu zaginięciu Aleksandra D. Okazało się, że nikt o takim nazwisku nie zginął w ciągu ostatnich kilku latach w wypadku kolejowym. Śledczy wzięli także pod lupę wszystkie morderstwa w całej Polsce, do jakich doszło od dnia zaginięcia piekarza z ul. Pawiej. Nie natrafili na najmniejszy ślad zaginionego mężczyzny.
Wówczas skupili się na rodzinie, znajomych i bliskich Aleksandra D. Kilka osób (w tym żona) zostało nawet tymczasowo zatrzymanych. Wszyscy wyszli na wolność z braku jakichkolwiek dowodów, że mieli cokolwiek wspólnego z jego zaginięciem. Wszyscy, oprócz 50-letniej wówczas Karoliny D., żony zaginionego. To ona podczas przesłuchania stała się główną podejrzaną. Śledczy nie mieli jednak niezbitych dowodów, że to ona stoi za tym wszystkim.
Okazało się, że trzy miesiące przed zniknięciem 59-latka doszło do zdarzenia, które omal nie zakończyło się tragedią. Zazdrosna o swojego męża Karolina D., zaatakowała go wtedy siekierą w mieszkaniu. Uderzyła w klatkę piersiową i rękę. Przeżył, ale nie złożył zawiadomienia na milicję. Podejrzenia milicjantów wzbudził też fakt, że jego żona przez jakiś czas po tym zajściu chodziła z opatrunkiem na ciele. Wszystkim wkoło opowiadała, że to sprawka męża. Tymczasem świadkowie zeznali, że Karolina D. nie miała żadnej rany.
Wielogodzinne przesłuchanie 50-latki z ul. Pawiej przyniosło wreszcie przełom w śledztwie. Milicjanci przesłuchali w tym czasie kilkadziesiąt osób. Dotarli również do swoich informatorów. Okazało się, że kilka miesięcy przed zaginięciem piekarza, pewna kobieta szukała w półświatku Lublina osób do „mokrej roboty”. Nie było wątpliwości, że ową kobietą była Karolina D. To ją wskazali świadkowie na okazanych im zdjęciach.
Kobieta przyznała się wreszcie, że trzy lata wcześniej zamordowała męża. Wskazała też miejsce ukrycia zwłok – w piwnicy, pod samą ścianą. To tam właśnie, 23 kwietnia 1960 roku, udała się ekipa techników. Zaskoczyła ich jednak niecodzienna prośba zabójczyni. Karolina D. cichym głosem poprosiła prokuratora, żeby delikatnie odkopywać wskazane miejsce. „Żeby nie uszkodzić zwłok męża” – to była jej prośba.
W małej piwniczce, pod ścianą domu – tak jak wskazała zabójczyni – śledczy rzeczywiście odnaleźli zwłoki zaginionego męża. Już wstępne oględziny czaszki nie pozostawiały wątpliwości. Na czaszce denata wyraźne były liczne uszkodzenia zadane tępym narzędziem.
Zatrzymana 50-latka od samego początku chciał umniejszyć swoją winę. Przyznała, że uderzyła męża ze złości tylko raz – butelką po piwie. Sekcja zwłok wykazała jednak, że tych ciosów było o wiele więcej. Ogłuszony pierwszymi uderzeniami mężczyzna nie był w stanie się potem bronić.
Sprawczyni już podczas pierwszego przesłuchania, kiedy została tymczasowo aresztowana, próbowała przekupić jednego ze śledczych. Zaproponowała mu 10 tysięcy złotych (średnia pensja w kraju wynosiła wówczas ok. 1500 zł) w zamian za kilka dni wolności. W tym czasie chciała najprawdopodobniej pozbyć się zwłok. Przez cały czas śledztwa usiłowała się bronić, twierdząc do końca, że śmierć jej męża była przypadkowa. „W sumie go nawet lubiłam, dlatego pochowałam go w piwnicy, żeby był blisko mnie” – stwierdziła zdumionym śledczym.
Lubelskie media sporo miejsca poświęciły temu zabójstwu. Nie wiadomo jednak, jaki wyrok usłyszała Karolina D. Żadne gazeta o tym nie napisała. Ostatnia wzmianka o zatrzymanej kobiecie dotyczyła wniosku o przebadanie jej w Abramowicach pod kątem poczytalności.
