

Dlaczego prześladowali, torturowali, mordowali? Najpierw dlatego, że mogli. Byli bezkarni i zapewne myśleli, że tak będzie zawsze. A potem ze strachu, z bezradności, z zemsty za to, że ich czas się kończy. Tu nie było żadnej idei, były najbardziej pospolite i prymitywne motywacje. Nigdy nie padło: zabij. Ale oni dobrze wiedzieli co mają robić.

Eugeniusz Kościółko urodził się 1 września 1939 r. w malowniczych Tyszowcach nad rzeką Huczwą na Zamojszczyźnie. Tu chodził do szkoły podstawowej i średniej, maturę zdał w 1956 roku i rozpoczął studia teologiczne w Metropolitarnym Wyższym Seminarium Duchownym w Lublinie. Po święceniach kapłańskich jego pierwszą parafią był Potok Wielki. Potem przez dziewięć lat był wikariuszem w parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Puławach. Tutaj poznał księdza Marian Malarza, który zachęcił go do… malowania obrazów.
Tutaj znajdziesz komentarz autorki: https://www.dziennikwschodni.pl/lublin/mieli-porywac-torturowac-i-zabijac-komentarz-do-wstrzasajacego-tekstu-o-ksiedzu-eugeniuszu-kosciolko,n,1000368354.html
Kwiaty, które żyją
– Pierwszy obraz namalowałem na tekturze pudełka po butach. To były kwiaty. I tak już zostało, maluję tylko kwiaty – mówił ksiądz. – Nie znam się na gatunkach czy rodzajach kwiatów, ale zawsze lubiłem piękno i potrafiłem je wszędzie dostrzec. A kwiaty są kwintesencją piękna. Mają największą, nieskończoną paletę kolorów. To najpiękniejsze zjawisko natury stworzone przez Boga.
Oprócz ks. Malarza, nikt nie uczył go malowania, nikt nie pokazywał mu, jak łączyć kolory, operować światłem i cieniem. – To rodzaj daru, który dostajemy. Odkrycia, które wcześniej, czy później następuje. Może przeznaczenie?... – zastanawiał się.
Uważał, że chodząc w plener ze sztalugą nie byłby, jako ksiądz, dobrze odbierany. Dlatego malował z wyobraźni. Nigdy nie powtarzał motywów, każdy obraz, a było ich tysiące, był inny, niepowtarzalny. Tymi obrazami ksiądz obdarowywał swoich przyjaciół, gości, parafian, przekazywał na aukcje na cele charytatywne. Dostałam od księdza dwa obrazy. Są piękne, ale jest w nich coś więcej – rodzaj dynamiki, która sprawia, że kwiaty na obrazie żyją, są w nieustannym ruchu. Tak jak ich twórca – pełne energii i witalności, która napędza do życia.
Budowniczy kościołów
Ta energia i nieustanne działanie były wpisane w naturę księdza Kościółko. Po parafii w Nabróżu i Starej Wsi przyszła pora na Zwierzyniec.
Tutaj nowo mianowany proboszcz Eugeniusz Kościółko w 1977 roku rozpoczął budowę kościoła pw. Matki Bożej Królowej Polski. Budowę zakończono w 1980 roku, kościół stanął w lesie, w miejscu byłego obozu koncentracyjnego, przy trasie Zamość-Biłgoraj.
W miejscowości Sochy, gdzie w czasie II wojny światowej Niemcy wymordowali wszystkich mieszkańców, wybudował kaplicę. A w Starej Wsi wybudował kościół.
– Było w nim coś takiego, że ludzie chcieli mu pomagać, pracować z nim. To była taka naturalna otwartość, życzliwość, pogoda ducha, ale też energia, charyzma, witalność. To się czuło, dlatego ludzie garnęli się do niego, słuchali go i pomagali mu. Poszliby za nim w ogień – wspomina Piotr Jankowski, przyjaciel księdza.
W Kazimierzówce
Na początku lat osiemdziesiątych powstaje idea budowy „Świątyni pokoju” na terenie obozu koncentracyjnego na Majdanku. Dla lubelskich władz diecezjalnych wybór jest oczywisty – tylko ksiądz Kościółko może wybudować tę świątynię. W maju 1982 roku zostaje mianowany proboszczem w pobliskiej Kazimierzówce. Stąd ma kierować budową „Świątyni pokoju”.
– To była piękna idea, ale wymagała ponadpodziałowych uzgodnień i to zarówno z aparatem państwowym, jak i grupami wyznaniowymi. Do pewnego momentu wszystko szło bardzo dobrze. Został zakupiony nawet dzwon do świątyni. Ostatecznie jednak zrezygnowano z tej koncepcji, nie było co do niej pełnej zgody – opowiadał ksiądz.
Ale ksiądz Eugeniusz nie próżnuje. Potrzebuje niespełna roku, by w miejsce drewnianego kościółka wybudować w Kazimierzówce nowy kościół w pięknym neoromańskim stylu. Ołtarz główny, ołtarze boczne, organy oraz elementy wyposażenia zostały przeniesione ze starego kościoła.
– Po latach, z pomocą mieszkańców, którzy na ten cel przekazywali swoją biżuterię, odrestaurował ołtarz, ambonę i inne elementy kościoła – mówi Piotr Jankowski. – Wybudował też kaplicę w Krępcu.
Otwarta plebania
Na jego kazania do Kazimierzówki przyjeżdżają wierni z pobliskich miejscowości, z Lublina i ze Świdnika ciągną tłumy. Księdza odwiedzają studenci KUL i innych lubelskich uczelni, świdnicka młodzież i działacze opozycji. Podczas niedzielnej posługi wspomagają go księża wykładowcy, wprowadzając akademicki klimat do wiejskiej parafii. Schola pielgrzymkowa złożona z młodych muzyków zapewnia oprawę muzyczną Mszy św. za Ojczyznę. Plebania jest otwarta dla wszystkich, bez wyjątku. Tutaj ksiądz Kościółko wita gości mocną czarną kawą i gorącą jajecznicą. Jest pełen pomysłów, planuje kolejne projekty. We wszystkim może liczyć na swoich parafian. Jest dla nich autorytetem, mentorem, powiernikiem, przyjacielem. Wydaje się, że nie ma wrogów; taki człowiek nie może mieć wrogów.
Ale jest 1984 rok. I to nie jest zwyczajny rok.
„Metody fizycznego oddziaływania”
Prof. Antoni Dudek: – Na początku 1984 odbyła się kursokonferencja, którą prowadzili ówczesny minister spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak oraz szef Służby Bezpieczeństwa w MSW gen. Władysław Ciastoń. Zwrócili się oni do wszystkich szefów służb bezpieczeństwa w poszczególnych wojewódzkich urzędach spraw wewnętrznych z krótkim zaleceniem: koniec perswazji, koniec rozmów profilaktycznych zarówno w stosunku do działaczy opozycji, jak i księży, którzy prowadzili tak zwaną działalność polityczną z ambon. Przechodzimy na metody fizycznego oddziaływania. Przy czym przedstawiciele i funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa nigdy – nawet przy okazji takich półoficjalnych czy roboczych narad, podczas których przekazywano dyspozycje – nie używali jednoznacznych określeń, co do tego jakie działania należy podjąć. Nigdy nie padło: zabij. Ale zakres działań stosowanych przez SB wobec księży katolickich był naprawdę bardzo obszerny, od najdrobniejszych czynów do najbardziej spektakularnych – mających zbrodniczy charakter.
Róbcie co trzeba
19 października 1984 roku zostaje uprowadzony i brutalnie zamordowany kapelan Solidarności ksiądz Jerzy Popiełuszko. Odpowiadają za to trzej oficerowie Służby Bezpieczeństwa z IV Departamentu MSW zwalczającego kościół katolicki: Grzegorz Piotrowski, Leszek Pękala i Waldemar Chmielewski. To funkcjonariusze działający w ramach głęboko zakonspirowanej struktury, tzw. samodzielnej grupy „D” (od słów: dezinformacja i dezintegracja). Była to specjalnie wyszkolona komórka do działań przestępczych, których celem miało być duchowieństwo katolickie.
Z zeznań Grzegorza Piotrowskiego: – Minister Spraw Wewnętrznych osobiście poinstruował nas, że „gdyby metody represji w granicach prawa nie poskutkowały, róbcie to, czego wam tą drogą nie muszę zlecać formalnie”.
Płoną samochody księży, nasilają się włamania do plebanii i pobicia księży, których dokonują „nieznani sprawcy”. Głuche telefony i groźby to codzienność. Dokładnie miesiąc przed atakiem na księdza Popiełuszkę ofiarą brutalnego napadu pada ksiądz Zenon Ziomek, Kanonik Honorowy Kapituły Zamojskiej, przyjaciel księdza Eugeniusza Kościółko. To jeden z wielu, bo skali tego przestępczego procederu do dzisiaj nie znamy. Wiele przypadków znikało z milicyjnych kartotek. Wiele nigdy do nich nie trafiało. Dokumenty najbardziej obciążające aparat państwowy zostały ostatecznie zniszczone w 1989 roku.
Nic nie mówili, tylko bili
Jest wieczór 19 listopada 1984 rok. W starej, drewnianej plebanii w Kazimierzówce ksiądz Eugeniusz i jego gospodyni szykują się do snu. Pierwszy idzie spać ksiądz, starsza kobieta krząta się po kuchni, nie może zasnąć. I to ona pierwsza podnosi alarm, gdy w środku nocy do plebanii wchodzi trzech mężczyzn. Są zamaskowani, spokojni i bardzo dobrze zorientowani w rozkładzie pomieszczeń. Wchodzą przez okno w ganku, które – jak się potem okazuje – zostawił dla nich uchylone mężczyzna związany z parafią, z bliskiego otoczenia księdza.
Gospodyni zostaje przywiązana do krzesła, strach paraliżuje jej ciało, nawet nie krzyczy. Ksiądz próbuje poderwać się z łóżka, ale po pierwszym ciosie w głowę na chwile traci przytomność.
– Gdy się ocknąłem, zobaczyłem dwóch zamaskowanych mężczyzn. Nic nie mówili, zupełnie nic. Związali mnie sznurem od bielizny, nogi i ręce z tyłu razem unieruchomione. To był specjalny węzeł, stosowany przez służby. I ja już wtedy przeczuwałem, że to nie są zwykli rabusie – wspominał ksiądz.
Jeden z napastników metodycznie uderza księdza bagnetem. Ciosy spadają na całe ciało. Zapamiętuje szczególnie te w głowę. Przestaje widzieć i słyszeć po tych uderzeniach, krew zalewa mu twarz. Drugi sprawca plądruje dom. Ale niczego nie zabiera, to jest typowa demolka. Idzie nawet na strych, jakby czegoś szukał. Niczego nie znajduje. Typowe pozorowanie rabunku.
Zjechali się esbecy
Trzeci sprawca jest w kuchni. Tych dwóch co jakiś czas chodzi do niego, tamten po cichu przekazuje im jakieś instrukcje.
– To musiał być ich szef. Pozostał w ukryciu do końca. Mówił cicho, żebym go nie słyszał. Nie wiem, jakie instrukcje im przekazywał. Ta niepewność była najbardziej przerażająca. To pewnie też było wpisane w tę akcję – mówił ksiądz.
Odjeżdżają po kilku godzinach. Ksiądz leży związany na podłodze. Powoli przesuwa się w kierunku stołu na którym leżą jabłka i malutki nożyk do ich obierania. Strąca go ze stołu i przecina więzy. Uwalnia starszą kobietę, przemywa twarz i – wciąż na adrenalinie – wsiada do swojej łady, którą jedzie po pomoc. W zakrwawionej piżamie, na którą narzuca tylko płaszcz.
– Kable do telefonu były poprzecinane – wspomina ksiądz. – Wsiadłem w samochód i pojechałem do najbliższego parafianina, który miał telefon. Zadzwonił na milicję w Świdniku. I za pół godziny, a może nawet szybciej z Lublina zjechało się mnóstwo esbeków.
Są po cywilnemu, w cywilnym aucie. Wsadzają do niego księdza i wiozą do Lublina. Szukają lekarza, który dokona obdukcji. Ten rajd po szpitalach trwa kilka godzin, do rana.
Trzeba odjąć rękę
Ksiądz Eugeniusz Kościółko: – Nie wiem, ile było tych szpitali, ilu lekarzy, ale to nie byli zwykli lekarze, tylko ustawieni przez tych esbeków. Za każdym razem kazali mi się rozbierać do naga, stałem tak w zimnie, brudny i zakrwawiony, ktoś ciągle wchodził do sali, jacyś ludzie w cywilu, coś szeptali między sobą, a oni liczyli te ślady, mierzyli, fotografowali. To trwało bardzo długo, padały jakieś dziwne komentarze, żarty. Nikomu się nie spieszyło. Dla mnie to były tortury psychiczne. Tak samo okrutne jak bicie w nocy.
Zapamiętuje szczególnie słowa jednej z lekarek: „Ręka jest odbita od kości, trzeba ją będzie odjąć.”
– Wtedy pomyślałem: to dopiero początek tego koszmaru, to się nigdy nie skończy – opowiadał ksiądz. – Z tej listopadowej nocy pamiętam ból i upokorzenie, jakich nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Byłem przygotowany na śmierć, ale nie byłem przygotowany na całkowite odarcie z godności, z człowieczeństwa.
Nie zgadza się na żadne zabiegi. Esbecy zostawiają go pod szpitalem, bez dokumentów, pieniędzy, w zakrwawionej piżamie. Odjeżdżają. Do Kazimierzówki wraca w południe 20 listopada 1984 roku dzięki pomocy ludzi.
Śledztwo zostaje umorzone z powodu niewykrycia sprawców.
Telefony, telefony
Telefony dzwonią w dzień i w nocy. Są głuche (w nocy) i są od „anioła stróża” (w dzień). Aniołem stróżem ksiądz nazywa funkcjonariusza SB, który dzwoni do niego już kilka dni po napadzie. Przez pierwsze pół roku dzwoni raz w tygodniu, przez kolejne lata kilka razy w roku. A potem zawsze w imieniny księdza. Z życzeniami. Tak przez prawie trzy dekady.
Ksiądz Eugeniusz Kościółko: – Któregoś roku nie zadzwonił i bardzo się zdziwiłem. Spotkałem go kilka razy w Lublinie, był ochroniarzem. Zapytałem, dlaczego to robił, dlaczego pracował dla SB. Powiedział, że dobrze płacili, a on miał rodzinę na utrzymaniu. Nie mam do niego żalu. Wszystkim im wybaczyłem.
Po napadzie ksiądz cierpi na bóle głowy, słabiej słyszy i ma ograniczenia w polu widzenia. To skutki bicia po głowie i po twarzy. Ale ksiądz wraca do działania. Buduje nową plebanię. Nie nacieszy się nią długo, niespełna rok później, gdy wyjeżdża na kilka godzin, „nieznani sprawcy” podkładają ogień. Nowiutka plebania płonie, zniszczone jest całe wnętrze, dach. Trzeba będzie budować od nowa.
Włamanie za włamaniem
Na parafię pada strach. Ludzie mówią o terrorze, o prześladowaniach księdza, boją się. Inni lubelscy duchowni wzmacniają zabezpieczenia plebanii. Parafianie z Kazimierzówki pełnią nocami wartę przy swoim pasterzu. Nie opuszczają księdza na krok.
– Nie mieliśmy pomocy ani biskupów, ani nikogo innego. Wszyscy się wtedy bali. Ale moi parafianie byli ze mną cały czas. Zebraliśmy się i wspólnie odbudowaliśmy plebanię. To była wielka, spontaniczna akcja, taki ludzki zryw. Dowód wielkiej solidarności – wspominał ksiądz.
Rok później ksiądz wyjeżdża na Wielkanoc do rodziny. Podczas drogi zauważa, że jest śledzony, ale zdążył się już przyzwyczaić, że ma „ogon”.
Po powrocie okazuje się, że na plebani było włamanie. Nic nie zginęło.
– Potem się okazało, że podczas pożaru zniszczyły się podsłuchy. Trzeba je było zamontować od nowa – mówił ksiądz.
W 1991 roku znowu ktoś włamuje się do plebanii. Nic nie ginie. To służby wracają po stare podsłuchy.
Trzech niepokornych
W styczniu 1989 r. w parafii na warszawskich Powązkach zostaje zamordowany przez „nieznanych sprawców” ks. Stefan Niedzielak. To kapelan Warszawskiej Rodziny Katyńskiej, który od lat domagał się ujawnienia prawdy katyńskiej. Był inicjatorem wzniesienia Krzyża Katyńskiego na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach (31 lipca 1981), który SB jeszcze tej samej nocy usunęła. Nieustannie nękany i szykanowany, otrzymywał listy i telefony z pogróżkami.Kilka dni przed śmiercią słyszy przez telefon: „Zdechniesz jak Popiełuszko!”. Ma szereg obrażeń w okolicy twarzy i głowy oraz złamanie kręgosłupa szyjnego.
Śledztwo zostaje umorzone w 1990 roku z powodu niewykrycia sprawców. Z akt sprawy znikają później wszystkie materiały zabezpieczone podczas sekcji zwłok i ślady zabezpieczone na miejscu zbrodni.
Tydzień po zabójstwie ks. Stefana Niedzialaka w pożarze plebanii ginie ks. Stanisław Suchowolec, kapelan białostockiej Solidarności. To on założył izbę pamięci zamordowanego ks. Jerzego Popiełuszki, a na cmentarzu wybudował jego symboliczny grób. Był opiekunem duchowym jego rodziców. Z jego inicjatywy przed kościołem w Suchowoli stanął drewniany krzyż, na którym znalazła się informacja, że ks. Popiełuszkę zabili pracownicy SB.
Śledztwo zostaje umorzone w 1993 roku z powodu niewykrycia sprawców.
W nocy 11 lipca 1989 przy dworcu PKS w Krynicy Morskiej zostaje znaleziony ks. Sylwester Zych. Nie żyje, na ciele ma liczne obrażenia, w tym pręgi z tyłu głowy, jak uderzenia od pałki. Trzy lata wcześniej wyszedł z więzienia – został skazany przez Sąd Wojskowy za próbę obalenia siłą ustroju PRL i przynależność do organizacji zbrojnej.Na wolności był śledzony przez SB, otrzymywał anonimy z groźbami śmierci.
Śledztwo zostaje umorzone w 1993 roku.
Sprawą zgonów tych trzech księży zajęła się Senacka Komisja Praw Człowieka i Praworządności, która potwierdziła „fakt stosowania przez funkcjonariuszy IV Departamentu MSW bezprawnych, a nawet przestępczych działań przeciwko duchownym”.
Komisja Rokity
Jest połowa 1989 roku. Latem 1989 r. służby prowadzą szeroko zakrojoną operację niszczenia archiwów. Funkcjonariusze wywożą transporty dokumentów do papierni, palą je w piecach lub ukrywają, tak by nikt ich nigdy nie odnalazł. Na przemiał idą tony dokumentów. Generał Henryk Dankowski, szef Służby Bezpieczeństwa, instruuje podwładnych: „Komisja interesować się może takimi zdarzeniami, które interpretowane będą jako stanowiące naruszenie przez funkcjonariuszy prawa w okresie stanu wojennego i późniejszym. Wszelkie materiały z tym związane winny być zniszczone, zlikwidowane”.
Komisja, o której mówił Dankowski zostaje powołana 17 sierpnia 1989 roku. To specjalna komisja sejmowa, tzw. Komisja Rokity, która zbadać niewyjaśnione zgony z lat 80., w tym morderstwa księży.
Komisja bada przypadki 122 zgonów mających miejsce od 13 grudnia 1981 r. do 1989 r., które przypisywano funkcjonariuszom SB. W końcowym raporcie przyznaje, że przynajmniej w 88 przypadkach ślad prowadzi do MSW.
Prokurator Andrzej Witkowski: – Reakcją rządu RP na pojawienie się tego dokumentu byłopowołanie specjalnego zespołu prokuratorów w celu ponownego zbadania zbrodnina działaczach opozycji politycznej i duchownych katolickich w okresiePRL. Pomysł wydawał się bardzo dobry, przystąpiliśmy do pracy. W skład tejgrupy wchodzili funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa i Komendy Głównej Policji. Włączono mnie do sprawy ks. Jerzego Popiełuszki. Była jesień1990 r., zaczęły wówczas wpływać do Departamentu Prokuratury aktaspraw uznanych za zbrodnie komunistyczne. Trwało to mniej więcej do grudnia 1990 r., kiedy zaczęły docierać sygnały, że komuś w ministerstwie zaczyna przeszkadzać dźwięk kajdanekna korytarzach. Rozpoczął się proces odsyłania wszystkich spraw z departamentu do ośrodków terenowych. A prokuratorzy w terenie nie mieli dostępu do informacjio SB, metodach i mechanizmach jej działania. Dlatego prowadzenie przez nich postępowań było znacznie utrudnione. Sprawy umarzano. Uratowałem tylko sprawę ks. Popiełuszki dlatego, że byli aresztowani i sprawa już się rozwijała.
Żyję i cieszę się życiem
– Dlaczego to robili? Dlaczego prześladowali, torturowali, zabijali? Najpierw dlatego, że mogli. Byli bezkarni i zapewne myśleli, że tak będzie zawsze. A potem ze strachu, z bezradności, z zemsty za to, że ich czas się kończy. Tu nie było żadnej idei, były najbardziej pospolite i prymitywne motywacje. Nigdy nie padło: zabij. Ale oni dobrze wiedzieli co mają robić – mówił ksiądz Eugeniusz Kościółko. I powtarzał: – Ja wybaczyłem. Wybaczyłem wszystkim. Żyję i cieszę się życiem.
W wolnej Polsce ksiądz maluje obrazy, organizuje akcje charytatywne, jest dyrektorem muzeum archidiecezjalnego w Lublinie, kieruje archidiecezjalną Komisją Artystyczną, promuje młode malarskie talenty. Swoim przyjaciołom coraz częściej opowiada o tragicznych wydarzeniach z nocy 1984 roku. Chce, by zostały zapamiętane, wie, że to ważne, że o tym nie można zapomnieć. Nie chce krzywdzić tych, którzy skrzywdzili jego, dlatego prosi, by jego historię opowiedzieć już po jego śmierci. Bez szczegółów, które mogłyby zaszkodzić jego oprawcom. – Wybaczyłem – powtarza za każdym razem.
Parafią Matki Bożej Częstochowskiej w Kazimierzówce kieruje do 2009 roku. Potem przenosi się do domu Caritas w Lublinie. Coraz gorzej słyszy, z czasem zupełnie traci wzrok. To skutek wylewów po biciu bagnetem po głowie. Ale żartuje, że teraz jest ulubionym spowiednikiem, bo nie widzi i niedosłyszy. A swoich gości nieodmiennie przyjmuje ze swoim radosnym uśmiechem, obdarowuje obrazami i dobrą energią. Drzwi do jego domu nigdy się nie zamykają.
Umiera rankiem 23 sierpnia 2024 roku w wieku 85 lat.
Źródła:
Barbara Polak „O metodach walki z kościołem prowadzonej przez peerelowskie służby bezpieczeństwa w rozmowie z Antonim Dudkiem, Janem Żarynem i prok. Andrzejem Witkowskim”, Rozmowy Biuletynu, Biuletyn IPN nr 1/2003.
Piotr R. Jankowski, materiały autorskie z portalu „Świdnik na kartach historii”.
Piotr Niedzielak, Ostatnia ofiara Katynia: w świetle faktów i dokumentów. Warszawa: 1991.
Zbigniew Branach, Tajemnica śmierci księdza Zycha. Bydgoszcz: Agencja Reporterska CETERA, 1994.
