Zakończyło się śledztwo w sprawie śmierci 17-letniego Mateusza z Leopoldowa.
Rodzina i znajomi Mateusza prawdopodobnie już nigdy nie dowiedzą się, co wydarzyło się feralnej nocy z soboty na niedzielę, 26 lutego. To właśnie wtedy zdrowy, wysportowany chłopak, druh z miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej, z niewyjaśnionych dotychczas przyczyn, odłączył się od swoich znajomych i zdecydował się na samotny powrót do domu z oddalonego o 12 kilometrów Kłoczewa.
To właśnie tam, na wiejskiej zabawie, po raz ostatni był widziany żywy. Następny kontakt z nim był jedynie telefoniczny, około godz. 3:30. Wtedy miał powiedzieć koledze, który do niego dzwonił, że dochodzi do Lasocina. Nic nie wskazywało wtedy na to, że źle się czuje, czy ma jakikolwiek inny problem. Gdy odebrał telefon, do domu pozostało mu jeszcze kilka kilometrów, niewiele. Teren znał dobrze, był w niezłej formie. Badania zlecone przez prokuraturę wykluczyły możliwość, by znajdował się pod wpływem niedozwolonych substancji. Do domu jednak już nie wrócił.
Po intensywnych poszukiwaniach, w które włączyli się jego przyjaciele i rodzina, znaleziono jego ciało. Świadkowie, do których dotarliśmy mówili, że znajdowało się ono w nienaturalnie wyprostowanej pozycji przypominającej martwych składanych do trumny. Mateusz miał leżeć na plecach, ze skrzyżowanymi rękami. Ich uwagę przykuł także uszkodzony telefon, wyglądający tak, jakby ktoś zrobił to celowo. Prokuratorzy pominęli ten wątek w swoim postępowaniu, uznając go za nieistotny. Ostatecznie, bazując na badaniach, uznano, że nastolatek zmarł z wychłodzenia organizmu.
- Na podstawie wyników sekcji zwłok oraz dodatkowych badań wykluczyliśmy udział osób trzecich, jako przyczynę tej śmierci. Śledztwo zostało umorzone - mówi Grzegorz Trusiewicz, szef ryckiej prokuratury.