Najnowsza odsłona przygód legendarnego agenta Jej Królewskiej Mości - Jamesa Bonda, bije kolejne finansowe rekordy. W Wielkiej Brytanii w ciągu pierwszych 7 dni wyświetlania film zarobił ponad 60 milionów dolarów; w Polsce „Spectre” to najchętniej oglądana część serii o Bondzie w historii. Superprodukcja w dalszym ciągu grana jest w lubelskich multipleksach.
„Spectre” to już 24 oficjalny film o przygodach Jamesa Bonda. Stworzona przez pisarza Iana Fleminga w 1952 roku postać, już od ponad 50 lat przekonuje do siebie kolejne pokolenia widzów. Tym razem nasz bohater musi stoczyć pojedynek z najpotężniejszą instytucją przestępczą świata. Czy tytułowa organizacja WIDMO mówi coś fanom klasycznych filmów o Bondzie? Reżyser Sam Mendes wieńczy historię agenta z wcielającym się w niego Danielem Craigiem wyraźnym nawiązaniem do przeszłości. „Spectre” stanowi zbitkę motywów, które każdy fan serii zna doskonale. Czy to dobrze?
W „Skyfall” Mendes bardzo subtelnie połączył stare z nowym, wpisując się w konwencję zapoczątkowaną przez Martina Campbella w „Casino Royale”. To był ludzki Bond, cierpiący, zarośnięty, zmęczony. A Mendes wspaniale mrugał okiem do widzów, wprowadzając takie smaczki przypominające dawną świetność agenta, jak chociażby legendarny samochód Aston Martin. Na tym tle „Spectre” sprawia wrażenie wymuszonego. Tutaj tych aluzji do przeszłości jest mnóstwo, począwszy od kopiowania wątków ze starych filmów, a na nagromadzeniu przerysowanych łotrów skończywszy. Podejście twórców w tej materii jest niekiedy nawet natrętne.
Daniel Craig nie ma już w sobie tej energii i świeżości, którą wprowadził do tej postaci prawie 10 lat temu. Na jego twarzy maluje się zmęczenie tym bohaterem. Ale to ciągle charyzmatyczny i wyrazisty agent. Do tej pory uważam Craiga za najlepszego, obok Seana Connery’ego, odtwórcę tej roli. Rozczarowuje z kolei Christoph Waltz wcielający się w czarny charakter. Ten utalentowany Austriak barwnie wygląda tylko z zewnątrz. Okazuje się, że od czasów „Bękartów Wojny” jego maniera odgrywania łotrów nic się nie zmieniła, zatem już od jego pierwszego pojawienia się na scenie wiemy, jaki będzie jego bohater. Znacznie lepiej prezentują się drugoplanowe czarne charaktery, jak chociażby Dave Bautista wcielający się w pana Hinxa.
Szkoda, że Mendes, który po realizacji „Skyfall” zdawał się być znakomitym wyborem na stołek reżysera, tym razem nie poszedł za ciosem. Reżyser całkowicie zmienił kierunek, który obrał swoim poprzednim filmem. Nieco mroczniejszą konwencję zastąpił lżejszą i bardziej humorystyczną przygodą. A sam Bond? Pamiętacie zapewne słynną brutalną scenę pojedynku na schodach w „Casino Royale”, z której nasz agent wyszedł mocno poturbowany. Nie liczcie na to w „Spectre”. Tutaj Bond wychodzi bez zadrapania z każdej opresji, nie tylko on sam jest niezniszczalny, ale nawet jego garnitur. Cała reszta to ogrom przerysowanych scen akcji, pełnych absurdalnie niewyobrażalnych wydarzeń. Wychodzi więc na to, że moda na realizm w serii szybko się skończyła. Mendes serwuje nam powrót do przeszłości.
Fani klasycznego podejścia do agenta Jej Królewskiej Mości powinni być zadowoleni. „Spectre” to jeden wielki pomnik postawiony serii. Bond jest wyidealizowany i nieskazitelny, rozprawia się z przeciwnikami bez zmęczenia, a widowiskowe sceny z jego udziałem potrafią wywołać zawrót głowy. Wiele się tutaj dzieje, a podążanie za Bondem przypomina jazdę bez trzymanki. Ci, którzy jednak docenili zwrot ku realizmowi zapoczątkowany pierwszym filmem z udziałem Craiga, mogą być rozczarowani niekonsekwencją twórców. „Spectre” może być wyrazem niezdecydowania i świadczyć o tym, że prawdopodobnie coś się w tej serii kończy. Zresztą sama fabuła sprawia wrażenie domykającej wszystkie wątki, Craig sugeruje w wywiadach, że był to ostatni film z jego udziałem, a twórcy rozliczają się z przeszłością. Mina ekranowego Bonda i opresje, z których coraz częściej wychodzi cało tylko dzięki szczęściu, wyraźnie podpowiadają, że czas przejść na emeryturę.