II Lubelska Scena Rockowa, muszla koncertowa Ogrodu Saskiego, Lublin, 11.09.10
Ten quasi-festiwal mógł przyprawić o lekką duszność już w momencie zapoznawania się z jego programem. Został pomyślany jako koncertowy finał konkursu, który miały uatrakcyjnić występy uznanych artystów. Problem w tym, że w harmonogramie nie widać było ani młodych zdolnych, ani prawdziwych gwiazd.
Trzy początkujące zespoły, które awansowano do ostatecznej rozgrywki, to bardzo przeciętne kapele. Wszystkie wykonują mniej lub bardziej metalową muzykę. Dwie z nich – thrashowa Herd Rushing Radiators i grunge'owa Wilson's Head – lepiej (pierwsza) lub gorzej (druga) ogrywają stare gatunkowe patenty.
Trzecia – Bloom – próbuje wykombinować coś naprawdę własnego, łącząc metalowe rytmy z trochę gotyckimi, trochę psychedelicznymi dźwiękami klawiszowymi i prawie popowymi, męsko-żeńskimi wokalami. Niestety, to co najbardziej pomysłowe, jest obarczone największymi niedoskonałościami wykonawczymi.
I te trzy formacje w mniemaniu organizatorów Lubelskiej Sceny Rockowej to kwiat młodego lubelskiego rocka. Dano im po godzinie na koncertowe prezentacje. To spowodowało, że impreza musiała zacząć się wczesnym popołudniem. Ale może i dobrze, bo dzięki temu do muszli nie naszło się wielu słuchaczy i kapele męczyły się prawie we własnym gronie.
Trzy zespoły wystąpiły także w części gwiazdorskiej. I tak jak podczas konkursowej najczęściej wiało nudą i śmierdziało nieświeżością. Jednak wpadając do muszli około godz. 20 można było usłyszeć najlepszy zespół całego pseudo-festiwalu – Neuronię. Grupa zgrabnie i oryginalnie łączyła elementy tradycyjnego metalu i death metalu i zaciekawiała okazjonalnymi wstawkami orientalnymi i stonerrockowymi.
Po występie warszawiaków nastał czas wspomnień. Najpierw trzy kawałki Iron Maiden wykonała włoska formacja Children Of The Damned, której wokalista zadziwiająco sprawnie naśladował trudne partie Bruce'a Dickinsona. Na koniec z tymi samymi instrumentalistami zaśpiewał poprzedni frontman brytyjskiej grupy Paul Di'Anno i ostatecznie popsuł powietrze. Nie dość, że repertuar miał w dużej mierze bardzo nieświeży, to ledwo dawał sobie radę z kawałkami, które po raz pierwszy śpiewał trzy dekady temu.
Ta impreza mogłaby być akceptowalną, choć kontrowersyjną, ciekawostką, gdyby trwała najwyżej 180 minut. Rozciągnięcie takiego dziwoląga do niebotycznej długości 420 minut było ze strony organizatorów czystym sadyzmem.
PS 1. Konkurs wygrała grupa Bloom
PS 2. Oczywiście, nie siedziałem w muszli od początku do końca. Wpadałem parokrotnie na krótkie degustacje muzyczne i dlatego nie śmierdzę odgrzewanym kotletem
PS 3. Występ Paula Di'Anno obserwowało jakieś 1,2 tys. osób – ok. 600 w muszli, zajmując ją w połowie, i drugie tyle na zewnątrz, depcząc trawę. To dlatego, że wstęp był płatny