Rozmowa z kompozytorem i dyrygentem Piotrem Rubikiem
• Kiedy pojawiła się informacja o tym, że wykonacie w Lublinie oratorium "Tu es Petrus”, słychać było zewsząd: nareszcie. A potem w mig rozeszło się ponad cztery tysiące biletów na koncert. Pan też może powiedzieć: nareszcie?
- Tak. Bo chcielibyśmy docierać z naszym oratorium wszędzie, gdzie się da. Z e-maili i nie tylko wiemy, jak wiele ten utwór znaczy dla ludzi w różnych miejscach kraju. Wiemy, że czekają na nas. A to ogromna przyjemność zaspokajać czyjeś pragnienia.
• Czy miasta, które nie mają hali na kilkutysięczną publiczność nie usłyszą Was na żywo?
- Niekiedy występujemy dla mniejszego audytorium, na przykład w kościołach. Ale to są bardzo rzadkie przypadki. Po prostu trudno nas i ludzi, którzy chcieliby nas zobaczyć, zmieścić w małej sali. Samych artystów jest przecież ponad setka.
• Krótko mówiąc, jest Pan skazany na masowe koncerty. Nie tęskni Pan za bliskim kontaktem ze słuchaczami?
- Każda skala ma swoją specyfikę, wady i zalety. Ale jedno wiem na pewno: do osiągnięcia bliskości emocjonalnej wcale nie jest konieczna bliskość fizyczna. Ja podczas halowego koncertu, kiedy ludzie żywo reagują na naszą muzykę, naprawdę czuję, że jesteśmy w tym razem. Że to jest wszystkich nas wspólne przeżycie.
• Album z "Tu es Petrus” osiągnął już multiplatynową sprzedaż, rozszedł się w nakładzie 150 tys. egzemplarzy. Na koncertach tłumy. Czym Pan tłumaczy popularność tego oratorium?
- Po prostu ludzie usłyszeli coś, czego im brakowało. Mieli już dość tej szmiry i negatywnych emocji, które są wszechobecne. Najpierw spodobała im się jedna piosenka, potem sięgnęli po album, w końcu chcą tę muzykę i słowa przeżywać razem z innymi na żywo.
• Jednak kiedy się czyta fora internetowe, okazuje się, że "Tu es Petrus” jest dziełem kontrowersyjnym. Że ma też wielu przeciwników.
- Wielu z nich to ludzie z tak zwanej branży, którzy nie mogą znieść, że nam się udało. I wyżywają się tam, gdzie mogą. Ta zawiść odbiera im rozum i smak. Ośmieszają się, pisząc często straszne bzdury.