Niebieskie migdały i strach zostawiamy na ziemi. Nie myślimy o tym, że możemy nie wrócić, bo wtedy strach jeszcze się potęguje. Każdy lot niesie ze sobą coś nowego i jesteśmy gotowi na wszystko. Dlatego zawsze życzymy sobie tyle samo startów, co lądowań
– Z lataniem akrobacyjnym jest trochę tak, jak z budowlanką: to sztuka ukrywania fuszerki. Z ziemi wszystko wygląda równo i perfekcyjnie, a my w górze widzimy wszystkie niedociągnięcia. Chociaż często celowo popełniamy błędy, żeby z dołu wyglądało to idealnie. W końcu jesteśmy w trzech wymiarach i trzeba przestawić się na inne myślenie.
Solarium mamy z głowy
– Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś wykonywał ten zawód bez pasji; na odczepnego. To trzeba kochać, bo latanie to ciężka praca, ekstremalne warunki i wiele wyrzeczeń – wylicza kpt. Tomasz Czerwiński. – Ja mogę śmiało powiedzieć, że latanie jest dla mnie normalnym hobby, pomnożonym przez tysiąc. Nie potrafię żyć bez samolotu. Tęsknię już po kilku dniach.
W kabinie pilota jest prawdziwy upał, ponad 60 stopni. Jak opowiadają piloci, to istna plaża. A pleksa, z której wykonana jest przednia szyba w samolocie, świetnie opala.
– Żaden z nas nie chodzi blady. Solarium mamy z głowy. Gdyby udało się zrobić z takiej rozgrzanej pleksy soczewkę to można by było nią dziury wypalać – śmieje się Karwowski. – Musimy to wytrzymać jakieś pół godziny. Tyle trwa trening, na którym przecież dajemy z siebie sto procent. W górze nie odczuwamy tak wysokiej temperatury, bo jest pęd powietrza: latamy z prędkością 260–650 km/h, którą zmieniamy czasem w ciągu 30 sekund. Ale po wylądowaniu leje się z nas tak, że ubrania nadają się do wyżęcia.
Jeśli nie Oxford to Dęblin
Kpt. Tomasz Czerwiński jest najmłodszy w zespole. Jednym z "Biało-Czerwonych” został, podobnie jak studentem Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych, przypadkowo, dzięki programowi telewizyjnemu "Jeśli nie Oxford to co?”. – Od zawsze chciałem latać. W dzieciństwie rysowałem samoloty i pisałem, że chcę być pilotem, ale nie miałem odwagi zdawać do Szkoły Orląt. Sądziłem, że nie mam szans. Dopiero zwycięstwo w pierwszej edycji programu otworzyło mi drzwi do latania.
Takie samo szczęście dopisało mu przy naborze do zespołu, do którego nie przyjmuje się pierwszego lepszego. – Decyzję o nowych podejmuje cały zespół. Każdy musiał mnie zaakceptować, to taka niepisana umowa, która u nas funkcjonuje.
Latanie to nie jazda na rowerze
Początki nie były różowe. – Kiedy dostałem się do zespołu, nie od razu mogłem latać i trenować figury, które "Iskry” wykonują na pokazach. Pełniłem chyba wszystkie możliwe funkcje: byłem komentatorem, latałem jako instruktor, zajmowałem się PR-em i nawigacją – śmieje się Czerwiński.
W końcu przyszedł czas na trudniejsze i bardziej atrakcyjne dla młodego pilota rzeczy.
– Zacząłem trenować prawdziwe latanie akrobacyjne. Pierwszy sezon spędziłem na tzw. wariancie niskim, czyli łatwiejszym i nudniejszym. Od następnego zaczął się wysoki. Nareszcie mogłem zobaczyć, jak wyglądają melmany, przewroty, pętle, beczki – czyli figury pionowe, które są najtrudniejsze – opowiada Czerwiński. – Kiedy się spędzi setki godzin w powietrzu są do opanowania. Nie wiedziałem jednak, że to wszystko można zapomnieć! Samolot to nie rower, na który można wsiąść nawet po kilku latach. A ja po trzech miesiącach przerwy za Chiny nie mogłem wykonać trudniejszych figur. Przydarzyło mi się coś, co nazywamy cofaniem się w nawykach. A kozaczyć nie można, więc przez jakiś czas znowu musiałem latać z kimś.
"Iskry” mówią o sobie "szczęśliwa siódemka”, ale nawet najlepszym zdarzają się dramatyczne chwile. – Na razie jesteśmy cali, ale chyba każdy z nas przeżył swoje chwile grozy. Kiedyś na treningu miałem zderzenie z ptakiem. Lecieliśmy w komplecie, wiec wszyscy musieliśmy lądować. Gdy jeden z nas ma jakieś kłopoty, reszta nie może zostać w powietrzu. Brak jednego zawodnika rozbija całą konstrukcję, a w górze nie ma czasu na eksperymentowanie z nowym układem – opowiada Karwowski.
– Zderzenia z ptakami bywają bardzo niebezpieczne. Szczególnie wtedy, gdy wpadną do wlotu silnika albo uderzą w owiewkę. Wtedy natychmiast trzeba lądować albo katapultować się. Omijanie i ryzykowne manewry nie wchodzą w grę, bo można zderzyć się z innym samolotem – dodaje ppłk Jerzy Leń, dowódca eskadry. – Przeważnie latamy na 3 tysiącach, a ptaki powinny "kończyć się” na 1,5. Ale czasami przyroda nas jeszcze zaskakuje – ostatnio na wysokości ponad 3 tysięcy coś przeleciało obok mnie i przysięgam, że wyglądało jak ptak!
Team to team
– Znamy się już 10 lat. Z niektórymi chłopakami jeszcze od czasów liceum lotniczego i Szkoły Orląt. Często spotykamy się prywatnie, jak normalni faceci, lubimy pogadać przy piwku. Znamy się na wylot. Wiemy, co komu w duszy gra, kiedy ma gorszy dzień. To pomaga w lataniu, bo mamy do siebie zaufanie – mówi Karwowski.
W górze starają się nie myśleć o strachu, włączają inne myślenie. Lot zaczynają tuż po wejściu do kabiny. – Niebieskie migdały i strach zostają na zewnątrz. Kiedy się myśli o tym, że możemy nie wrócić, strach jeszcze się potęguje. Dlatego podchodzimy do tego z dystansem. Niemniej jednak każdy lot niesie ze sobą coś nowego i tak naprawdę może zdarzyć się wszystko. Dlatego zawsze życzymy sobie tyle samo startów, co lądowań – dodaje Leń.
Każdy lot – trening lub pokaz odbywa się według planu. Piloci muszą być w stałym kontakcie z meteorologiem i w zależności od pogody planują wariant niski lub wysoki. Ktoś musi zadzwonić na lotnisko i zapytać czy ich przyjmie, ktoś zadbać o zgody dyplomatyczne, jeżeli loty są za granicą, ktoś sprawdzić lotniska i zapoznać się ze strefami lotów ograniczonych, które są codziennie aktualizowane w tzw. notanach. Sala odpraw, w której cała siódemka omawia szczegóły techniczne to ostatnie miejsce na żarty. Na pokładzie nie ma już na to miejsca.
– Cały czas słyszy nas kontrola lotu i każde słowo niezgodne z procedurą od razu jest wychwytywane. Więc albo siedzimy w ciszy, albo mówimy tylko to, co jest konieczne dla tej komunikacji – opowiada Leń. – Czasem jest jednak chwila na zrobienie zdjęć. Mamy ich mnóstwo, ale ciągle robimy nowe. Bo chmury nie znudzą nam się nigdy…