Jednak głupot nie musimy szukać u innych.
Pewien mądry człowiek wyjaśnia mi w jaki sposób powstaje wyższa uczelnia. Otóż – mówi on – wyższa szkoła to nie studenci i wykładowcy, nie księgozbiór i laboratoria, nie osiągnięcia naukowe, ale z góry narzucona kadra. W myśl ministerialnych przepisów, taka uczelnia, aby mogła istnieć, musi mieć określoną ilość profesorów, docentów, doktorów. Ponieważ jak grzyby po deszczu powstają wyższe szkoły prywatne i – jak się sądzi – jest to proces postępujący i nieuchronny, rodzi się pytanie: skąd młode szkoły mają wziąć starych profesorów, aby się zawiązać, aby zacząć funkcjonować?
Jak to skąd? Z domu!
W domach bowiem, w różnym stanie ciała i umysłu, tkwią emerytowani profesorowie. Patent na profesora dostaje się przecież na całe życie. Siedzą więc niegdysiejsi uczeni jak gwiazdy filmowe i czekają na intratne propozycje. Po jakichś pertraktacjach dają się w końcu zatrudnić na tej lub tamtej uczelni tylko po to, by mogła ona zaistnieć. Oczywiście, są uczelnie mniej zamożne, albo takie, którym wszystko jedno i tanio biorą łaskawcę, którego później studenci wnoszą na wózku inwalidzkim po schodach i który nie może mieć z nimi zajęć choćby z tego powodu, że ma silnie zaawansowany niedowład czy Parkinsona. Ale – cynicznie mówiąc – liczy się sztuka i tę w ministerstwie odfajkowano, zaakceptowano, bo nie jest ważna kondycja psychofizyczna, a papier, czyli profesura.
Holendrzy kiedyś ze swoimi kosiarkami wyjadą z Iraku, nasze młode uczelnie ze swoimi nowymi – starymi nabytkami będą funkcjonować wiele lat.
Ale to chyba nie jest śmieszne.