Miałem szczęśliwe i radosne dzieciństwo - wspomina Zdzisław Witwicki, znakomity ilustrator książek i gawędziarz obdarzony niezwykłym poczuciem humoru, który wkrótce będzie obchodził 88 urodziny.
- Wychowywałem się w Kole nad Wartą, rzeką piękną, w krajobrazie malowniczym, otoczony przyrodą wtedy nieskażoną. Czy tamte piękne lata miały jakiś wpływ na moją twórczość? - zastanawia się.
- Być może, choć przecież później przyszło to, co najgorsze: wojna, która zaciążyła na mojej młodości. Chociaż nie urodziłem się w Kole, wspominam je z wielkim sentymentem i jako moje rodzinne miasto.
W pierwszych dniach wojny pod bombami ginie ojciec Zdzisława. - Poszedłem do fizycznej pracy na kolei. Trzeba było utrzymać mamę i młodszą siostrę, a poza tym, to mnie chroniło od wywiezienia na roboty do Niemiec.
Sprawdzian
- A jednak w 1946 roku otworzyła się taka możliwość, zdałem do warszawskiej ASP i wybrałem grafikę - wspomina Witwicki.
Po studiach praca w wydawnictwie Nasza Księgarnia okazała się próbą sił, możliwości i sprawdzianem talentu. - Byłem redaktorem artystyczno-graficznym - opowiada nasz bohater.
- Dostawałem maszynopisy i miałem proponować ilustratora. Oczywiście, inny redaktor proponował mnie. Tak, w pewien sposób rozdawałem łaski - śmieje się. - Mój głos był pierwszy i ostateczny. Oczywiście, dla zachowania przyzwoitości książki dla mnie zlecał kolega.
Kiedy po pierwszych próbach okazało się, jak wielkim potencjałem dysponuje, już nikt nie silił się na kamuflaż; zwracano się bezpośrednio do niego.
Ten Hałabała!
- Moją debiutancką książeczką był "Mały ratownik” Adama Bahdaja. Jak dziś to oglądam, wydaje mi się półamatorskie, a nawet dość prymitywne - nie kryje krytycyzmu.
- W zasadzie rozwinąłem się i ośmieliłem w kolejnych książkach. Z wiekiem tytułów przybywało. Dobrze się zapowiadałem - uśmiecha się z przymrużeniem oka.
Najbardziej lubił ilustrować zbiory wierszy. Liryka i poezja wyjątkowo mu odpowiadały. Ale sławę zyskał jako twórca postaci krasnala Hałabały i Wróbelka Elemelka.
Odpowiedzialność
- Ech, ten krasnal Hałabała - macha ręką. - Cały czas pokutuje. Nawet są przedszkola jego imienia. Ale pochwalę się, że przedszkole w centrum Warszawy przy ul. Kruczej nosi imię Zdzisława Witwickiego - mówi z pewną satysfakcją.
- Tak czy inaczej powielanie tej samej bajkowej postaci w różnych sytuacjach jest wpisane w zawód ilustratora. Ale dlaczego akurat Hałabała stał się taki popularny?
Mówi, że w ogóle trudność ilustrowania książek polega na tym, że trzeba dotrzeć do odbiorcy i jak najwięcej o nim wiedzieć. To duża odpowiedzialność.
- Malarz może malować obrazy, których na przykład nie sprzeda i będzie miał je w domu albo da przyjaciołom. Ja w tekście muszę wybrać te fragmenty, które najbardziej mnie odpowiadają, a w dodatku muszę je tak zilustrować, żeby odpowiadały wszystkim czytelnikom.
To wielka odpowiedzialność. Pracuje się pod presją. Człowiek się tak angażuje, że nie jest w stanie myśleć o czymś innym, jest się w ciągłym napięciu przez miesiąc, dwa. Wtedy unikam spotkań towarzyskich, wizyt, zamykam się w pracowni, niemal w całkowitej izolacji.
Jego odbiorcy są bardzo dociekliwi. Ale on skrupulatny. Nie pamięta błędów, które można by mu wytknąć.
- Zdarzały się. Zdarzały moim kolegom - wspomina z uśmiechem. - Na przykład w jednym numerze "Świerszczyka” była ilustracja żubra z końskim ogonem. Ale wrzawa się rozpętała - uśmiecha się na tamto wspomnienie. - Dzieci są dociekliwe.
Talenty
Nieoczekiwanie burzy mit o dziecku-odbiorcy. Uważa się, że ilustrator powinien wczuć się w mentalność dziecka, w jego sposób rozumowania i odkrywania świata. Że tylko wtedy stworzy dobrą ilustrację.
- W gruncie rzeczy książeczki dla dzieci wybierają rodzice i to oni zwracają uwagę na ilustracje - stwierdza. - Oni wybierają te, które im się podobają. A dziecko wymaga po prostu rzetelności. Jeśli w tekście piesek ma łaty, musi je mieć na rysunku.
Jeżeli dziewczynka ma sukienkę w kropki, musi się zgadzać na ilustracji. Dzieci po prostu chcą prawdy. Oczywiście, ilustracja ma kształtować też ich wyobraźnię i gust plastyczny.
W Naszej Księgarni była rada artystyczna, która oceniała poziom ilustracji. Krytyka lub uznanie były zawsze mocnym przeżyciem. Tym bardziej że sam należał już do pokolenia młodych, które zastępowało Szancera, Siemaszkową, Lipińskiego.
Ilustracje Grabiańskiego, Stannego i wielu innych wnosiły świeżość do tej dziedziny sztuki, odkrywały nowe możliwości.
- Trzeba przyznać, że wydawnictwo było ośrodkiem, który wyławiał talenty z Akademii Sztuk Pięknych - stwierdza.
Piękno
- Pamiętam, jak kiedyś jeden z moich profesorów na Akademii powiedział "pan to jak zajedzie tym realizmem, to aż się niedobrze robi” - śmieje się z siebie. - Miałem więc później taki głupi okres robienia kolażu. Może chciałem się odciąć od tego realizmu?
Malował ilustrację, później pracowicie wycinał z niej postaci, drzewka i starał się im nadać swobodniejszy kształt. - Jednak dziś obserwuje przerost formy nad treścią. Ilustrator usiłuje, jego zdaniem, nowocześnie wykonać pracę, "twórczo”.
To nie jest najlepsza droga dotarcia do czytelnika, który się dopiero kształtuje. Mimo że cenię takie wysiłki, to uważam, że ilustracja powinna być jak ogród stu kwiatów: i taka, i taka. Powinna panować swoboda twórczości.
Niektóre jego ilustracje do książek mają już pół wieku. Są tak barwne i piękne, jakby powstały wczoraj. Zachwycają szczegółem, barwą… nawet diabeł jest na nich sympatyczny.
Koń jest naprawdę koniem, a królewna ma koronę. Jego ilustracje są poezją, empatią, ciepłem i dobrodusznym humorem. Pozwalają zapomnieć o brutalnej rzeczywistości i przenoszą lekko w krainę dobra i piękna.
Kolorowe obrazki nie każą się domyślać postaci z bajki, one po prostu tymi postaciami są. To prawdziwe perełki, miniaturowe dzieła sztuki, które z ogromnym wzruszeniem ogląda pokolenie dziadków i z radością oglądają ich wnuki.