Od wielu lat trenuje lekkoatletykę, ale kilka lat temu zaczął myśleć o bobslejach. Dziś jest członkiem kadry narodowej i ma na koncie pierwsze punkty w Pucharze Europy. Przed nim rywalizacja w Pucharze Świata i wielkie marzenie, jakim jest występ w Igrzyskach Olimpijskich w południowokoreańskim Pyeongchangu w 2018 roku
Inspiracja z telewizora
Zaczęło się w 2010 roku, kiedy oglądał w telewizji transmisję zmagań bobsleistów podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Vancouver.
- Pomyślałem, że fajnie byłoby spróbować, bo to coś zupełnie innego. Od tamtej pory chodziło to za mną - wspomina Rafał Koszyk. Marzenie przybliżyło się, gdy przy okazji ślubowania olimpijczyków przed tegorocznymi igrzyskami w Soczi poznał członków polskiej kadry narodowej w bobslejach. - Dowiedziałem się, że po igrzyskach większość z nich będzie kończyć kariery. Kazali mi czekać. W październiku miały być testy, na które zgłosiłem się po skończonym sezonie lekkoatletycznym. Zostałem zaproszony na trzydniowy sprawdzian w Gdańsku. Przemaglowali mnie fizycznie, ale udało mi się zostać na obóz.
Podczas testów musiał pokazać swoje umiejętności w wyciskaniu sztangi (gdzie pod uwagę brany był nie tyle dźwigany ciężar, a technika i ergonomika ruchu), skoku w dal z miejsca, trójskoku i biegach na kilkudziesięciometrowych dystansach. - A to ostatnie to mój konik - zaznacza pierwszy w historii bobsleista z Lublina.
Sprinter, dyskobol i… laskarz
W ten sposób powstała zupełnie nowa kadra narodowa, której członkowie zdążyli już zadebiutować w Pucharze Europy. Jedynym doświadczonym zawodnikiem w tym gronie jest pilot Mateusz Luty, który bobsleje trenuje od siedmiu lat. Pozostali kadrowicze są zupełnymi nowicjuszami. Obok sprintera z Lublina są to: dyskobol Mateusz Pawlikowski i Filip Wieczorek, który wcześniej grał w… hokeja na trawie.
Sezon zaczęli na torze w austriackim Igls. Najpierw w rywalizacji dwójek Luty z Wieczorkiem zajęli 26. miejsce. Rafał Koszyk okazję do debiutu miał 15 listopada w zawodach czwórek.
- Pierwszy start wypadł słabo. Jeden z kolegów miał problem z "zapakowaniem” się do bobsleja, przez co wyhamowaliśmy i zajęliśmy dopiero 24. miejsce - opowiada. - Dzień później było lepiej, bo w pierwszym przejeździe uzyskaliśmy 20. czas i awansowaliśmy do drugiej serii. Startowalibyśmy w niej jako pierwsi, na równym torze, jednak z powodu padającego deszczu sędziowie przerwali zawody. Ale pierwsze punkty w Pucharze Europy zdobyliśmy.
Dzień z życia bobsleisty
W trakcie wyjazdów na zawody harmonogram kadrowiczów jest bardzo napięty. Pobudka o 6 rano, szybki prysznic, śniadanie, a o 7:10 trzeba zameldować się na torze i przygotować bobslej. O 7:50 zaczyna się montaż płóz, bo na 45 minut przed zawodami nikt nie może dotykać "pojazdu”.
- Potem rozgrzewka, pierwszy ślizg, przerwa, drugi ślizg, po czym bierzemy się za rozkręcanie bobsleja. Do bazy wracamy koło południa i pierwsze, czego się chce, to zjeść i spać - relacjonuje Rafał Koszyk. Po drzemce przychodzi czas na konserwowanie płóz. - Chyba, że wypadniemy słabo na zawodach, to wtedy trener zarządza nam jeszcze jeden trening. O 21 człowiek jest tak zmęczony, że zasypia przy włączonym na laptopie filmie.
Trening bobsleisty jest sprinterski, czyli praca na siłowni i bieżnia. Krążą żarty, że bobsleiści trenują w wannie. - Tak nie jest, ale faktycznie, trenujemy na "sucho” w garażu. Wsiadamy do bobsleja i wykonujemy poszczególne manewry, a trener stoi nad nami i udziela wskazówek.
Dodatkową pracę musi wykonać pilot, który ma notatki, dzięki którym wie, jak wejść w poszczególne zakręty. - Musi dokładnie znać całą trasę. Ja jestem hamulcowym i mogę znać tylko kluczowe wiraże, by odnaleźć się na torze i wiedzieć, kiedy zahamować, żeby nas nie spowolnić, albo żebyśmy nie wypadli z trasy. Zwykle na kilka dni przed startem oglądam przejazdy na danej trasie, by ją poznać. Na szczęście w internecie jest sporo filmików z kamer zamontowanych do bobslejów w trakcie przejazdu.
Kosztowny sport
Bobsleje do tanich sportów nie należą. Buty ze specjalnymi kolcami do biegania po lodzie kosztują ok. 1200 zł. Kask - 600 zł, drugie tyle strój, rękawiczki - 250 zł. Ale to nic przy cenie tego, bez czego tego sportu uprawiać się nie da. Bobslej dwuosobowy to koszt ok. 30-40 tysięcy... euro. Za "czwórkę” trzeba zapłacić ponad 50 tys. w tej samej walucie. To nie koniec wydatków, bo w grę wchodzą jeszcze wyjazdy nie tylko na zawody, ale i na treningi, bo toru bobslejowego w Polsce nie ma.
- Na szczęście wszystko finansuje nam Polski Związek Bobslei i Skeletonu dzięki pieniądzom z ministerstwa. Mamy też do wykorzystania powierzchnię reklamową na kaskach, ale póki co, żaden sponsor do mnie się nie zgłosił. Może zmieni się to, gdy zaczniemy starty w Pucharze Świata, który ma być pokazywany w telewizji publicznej - liczy Rafał. Jest jeszcze coś. - Ostatnio w Innsbrucku skończył nam się papier ścierny, niezbędny do szlifowania płóz. Następnym razem, dzięki sponsorowi powinniśmy uniknąć takiej wpadki. Dołączy też do nas mechanik, dzięki czemu będzie szło nam sprawniej.
Olimpijskie marzenie
Dziś Rafał Koszyk wyrusza w podróż do francuskiego La Plagne, gdzie czekają go kolejne starty w Pucharze Europy. Następne odbędą się w niemieckim Konigssee. - Do domu wrócę 17 grudnia, na dwa tygodnie. Po Nowym Roku zaczynamy prawdziwy maraton, bo ponownie do Lublina przyjadę dopiero w marcu, po mistrzostwach świata w Winterbergu, które będą najważniejszą imprezą w sezonie.
W styczniu dojdą występy w Pucharze Świata. Ten startuje co prawda za nieco ponad tydzień, ale do Lake Placid w Stanach Zjednoczonych i Calgary w Kanadzie Polacy nie pojadą. - Ze względu na koszty - przyznaje Rafał. - W tym sezonie mamy przede wszystkim się ojeździć, podłapać technikę, no i punkty w klasyfikacjach, bo będą one bardzo ważne w walce o kwalifikację olimpijską.
A właśnie występ na Igrzyskach Olimpijskich w Pyeongchangu w Korei Południowej w 2018 roku jest w tej chwili jego największym marzeniem. - Będzie to wymagało wielu poświęceń i ustawienia całego życia tylko pod sport. Tylko w tym sezonie spędzę 170 dni na zgrupowaniach, a do tego dochodzą wyjazdy na zawody. To oznacza ponad pół roku poza domem. Już teraz, kiedy wracam do domu rodzice nie pytają jak było, tylko na ile przyjechałem. Ale jestem ambitny i czuję, że dam radę.