Robert Sycz razem z Tomaszem Kucharskim byli nie do pokonania podczas igrzysk w Sydney i w Atenach.
d
koziol@dziennikwschodni.pl
• Co pana niedawno sprowadziło do Lublina?
– Impreza "Sport bez uzależnień”. Idea tego festynu bardzo mi się podoba, ponieważ w obecnych czasach ciężko jest zachęcić dzieci do uprawiania sportu. Takie spotkania mają na celu znalezienie ludzi chętnych do treningów i przekonanie młodzieży, że sport to zdrowie. Małe kluby mają niewielką siłę przebicia i część dzieci po prostu nie wie, że w ich okolicy istnieje miejsce, gdzie mogą rozwijać swoje umiejętności.
• A w jaki sposób rozpoczął swoją przygodę ze sportem dwukrotny złoty medalista olimpijski?
– Właściwie, to rozpoczęcie treningów nie było moją samodzielną decyzją. Rodzice zapisali mnie do klasy sportowej, a dopiero po dwóch latach okazało się, że jest to klasa o profilu wioślarskim. Kiedy zaczęły się treningi w klubie, poczułem dreszczyk emocji. Oczywiście, karierę sportową z mojej grupy zrobili tylko nieliczni.
• Żałował pan kiedykolwiek, że zajął się wioślarstwem?
– Generalnie nie. Wielu moich kolegów narzeka, że wioślarstwo to sport, w którym nie da się zarobić dużych pieniędzy. Treningi są mordercze, a dochody bardzo mizerne.
• Ale można wyżyć z tego sportu?
– Na poziomie reprezentacyjnym tak. Jeżeli trenuje się tylko w klubie, to o odłożenie trochę grosza na przyszłość jest bardzo trudno. Z pewnością życie sportowca jest bardzo miłe, bo mnie zawsze pasjonowały te wszystkie wyjazdy, zgrupowania i starty.
• Teraz pańskim celem jest start w Igrzyskach Olimpijskich w Londynie. Ale w 2012 r. będzie pan miał już 39 lat...
– Ale ja ciągle nie czuję się do końca spełniony. Marzy mi się trzeci medal olimpijski. Na razie jednak muszę zakwalifikować się do reprezentacji Polski, a to będzie kosztować mnie wiele wysiłku. Sporo będzie zależeć od przyszłego sezonu. Jeżeli osiągnę w nim wysoką formę, to w Londynie nie powinno być najgorzej.
• A który medal jest dla pana ważniejszy: z Sydney czy z Aten?
– Wiadomo że pierwszy jest zawsze najtrudniej wywalczyć. Sukces w Atenach był również bardzo istotny, ponieważ przed igrzyskami wszyscy powtarzali nam, że jedziemy na wycieczkę. Tymczasem, zagraliśmy im wszystkim na nosie i z Grecji wróciliśmy ze złotym medalem.
• Jeżeli jednak wyścig trwałby nieco dłużej, to rywale wyprzedziliby was.
– Ale nie trwał i nie ma o czym dyskutować. Każda osada przed startem obiera pewną strategię. W 2004 r. nasza taktyka okazała się słuszna i dlatego zostaliśmy mistrzami olimpijskimi.
• Ze startu w Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie wyeliminowała pana kontuzja kręgosłupa. Czy tym razem organizm zniesie trudy morderczego treningu?
– Miałem mieć zabieg, który miał zakończyć moje problemy z kręgosłupem. Niestety, w tym terminie złapałem zapalenie oskrzeli. Byłem ostatnio u lekarza, który stwierdził, że mój stan nie jest gorszy niż trzy lata temu. Mogę zupełnie bezpiecznie wsiąść do łódki i całkowicie poświęcić się treningowi.
• To ile kilometrów zostało panu, aby dopłynąć do kolejnego medalu olimpijskiego?
– Nigdy nie bawiłem się w takie statystyki. Jestem pewien, że czeka mnie wiele godzin ciężkiej pracy. Dziennie poświęcam treningowi około trzech godzin, więc łatwo można sobie to wszystko policzyć.