Zainwestowała ponad 400 tys. zł. Dziś nie ma mieszkań, ani pieniędzy. Deweloper zbankrutował, a stowarzyszenie, które przejęło inwestycję, nie kiwnęło palcem, żeby pomóc lokatorce.
W grudniu 2009 r. prezes stowarzyszenia Arkadiusz Liszcz, w rozmowie z Dziennikiem, zachęcał innych pechowych klientów Antaru, by wstępowali do organizacji. Zapewniał, że jedynym jej celem jest dokończenie inwestycji i ochrona lokatorskich interesów.
– Od miesięcy staramy się o pomoc ze strony stowarzyszenia – mówi pan Mariusz, mąż poszkodowanej klientki. – Tylko w ten sposób możemy podpisać akt notarialny i po dopłacie otrzymać mieszkania. Bo dziś nie mamy ani lokali, ani pieniędzy.
Dawni klienci Antaru obawiają się, że mieszkania, na które wpłacili pieniądze, zostaną sprzedane na wolnym rynku. Byłby to sposób na spłacenie hipoteki Sunhilla. Kiedy stowarzyszenie przejmowało obiekt od developera, dług tylko wobec banku PKO BP przekraczał 3 mln zł.
– Pod koniec maja 2010 r. od prezesa Liszcza usłyszeliśmy, że jeśli nasza dopłata do mieszkania nie przekracza 100 tys. zł, to stowarzyszenie nie jest zainteresowane wydaniem nam lokali – mówi pan Mariusz. – Woli je sprzedać. Od tamtej pory bezskutecznie próbowaliśmy umówić się na spotkanie. Pisma z prośbą o wyznaczenie terminu na podpisanie aktu notarialnego także pozostały bez odpowiedzi – mówi pan Mariusz.
Po naszym zainteresowaniu sprawą, sytuacja się zmieniła. Wczoraj zadzwonił do nas pan Mariusz z informacją, że stowarzyszenie skontaktowało się z nim i jego żoną w sprawie spotkania.
Od kilku tygodni próbowaliśmy spytać prezesa Arkadiusza Liszcza, czy osób w podobnej sytuacji, jak pan Mariusz i jego żona jest więcej. Nie wszyscy dawni klienci Antaru zostali bowiem członkami stowarzyszenia.
We wtorek asystentka prezesa poinformowała nas, że rozmowa będzie możliwa, pod warunkiem że prezes otrzyma do korekty artykuł, jaki pojawi się w Dzienniku. Zgodnie z prawem zaproponowaliśmy autoryzację wypowiedzi. Nasza propozycja pozostała bez odpowiedzi.