Gdy występowała na dohyo w Tajlandii, jej walki obserwowała cała męska część sumoków walczących w mistrzostwach świata amatorów w sumo.
Justyna Murgała całe życie toczy walkę. Z kontuzjami, brakiem sponsorów i całą tą mizerotą dnia codziennego, jaka otacza człowieka z pasją. Jej wielkim życiowym wyzwaniem jest sport walki - dla nas nieco egzotyczne - sumo. Trenuje już połowę swojego życia. Najpierw były zapasy, potem kontuzja kolana, a od dwóch lat sumo w łęczyńskim klubie LUMKS Pojezierze, pod okiem trenera Aleksandra Sztanuchina.
Kontuzja
A sumo polubiło Justynę, bo na ubiegłorocznych mistrzostwach Europy zajęła piąte miejsce w swojej kategorii wagowej do 65 kg, a w tym roku na Mistrzostwach Europy 5 miejsce indywidualnie i srebrny medal w drużynie. - Teraz podjęłam kolejne wyzwanie, czyli mistrzostwa świata w Tajlandii.
Lot do Chiang Mai
Samolot był zarezerwowany, a kasy nie było. - W ostatniej chwili 6,5 tysiąca złotych wyłożyli szefowie mojej firmy, Tryumf ze Stalowej Woli.
I tak Justyna została rodzynkiem w polskiej 7-osobowej reprezentacji sumo. Z Warszawy do Bangkoku leciała dwie doby. - Gdy wysiedliśmy z samolotu, uderzyła nas fala ciepła i wilgoci. Jeszcze tylko kilka godzin pociągiem i byliśmy w Chiang Mai. To tu miałam walczyć.
Mocne rywalki
W grupie wagowej do 65 kilogramów nasza zawodniczka miała 11 przeciwniczek. Sama elita światowa. Włoszki, Rosjanki, Tajki, Mongołki. - Pierwsze dwie walki wygrałam bez problemu. Zawodniczki z Hongkongu i Tajlandii nie stanowiły dla mnie problemu. Dopiero walka z Mongołką była przegrana - opowiada Murgała. - Ruszyłam na nią z impetem. Udało mi się zbić prawie do granicy dohyo, ale ona stała jak skała. Nie udało mi się jej przepchnąć. Włoszka była jeszcze mocniejsza, a przy tym doskonale znała sporty walki. W efekcie zajęłam piąte miejsce. To jest bardzo dobry wynik, biorąc pod uwagę, że tak naprawdę trenuję sumo hobbystycznie, dwa, trzy razy w tygodniu - dodaje Murgała.
Miss i słonie
W przerwach między walkami był czas na zwiedzanie. - Wszędzie słonie, narodowy symbol kraju. Pojechaliśmy do dżungli na grzbiecie tego olbrzyma. Oglądaliśmy show, w którym słonie tańczyły i malowały. Najbardziej jednak urzekła mnie tajska ulica. Setki skuterków, wszędzie dymiące garnki z niesamowicie ostrym jedzeniem oraz wiecznie idący mali ludzie. Miasto nie zasypia. Nocą żyje ze zdwojoną siłą. Uliczne bary, stragany. Pojechałam także do świątyni Doi Suthep, w górach, jakieś 25 km od miasta. Trzeba było się do niej wdrapać po stromych schodach. Specjalnie na ten wyjazd musiałam założyć długą spódnicę, bo po świątyni trzeba chodzić boso, z maksymalnie zakrytym ciałem. Gdy wróciliśmy do hotelu, cały budynek był oblepiony gekonami. Było na co popatrzeć - dodaje. - Aż żal było wyjeżdżać.