W 11 dni pokonaliśmy blisko 7000km, po lądzie, wodzie i w powietrzu. Jechaliśmy w dziesiątkach aut: osobówkach, ciężarówkach, tirach, busach, a nawet na przyczepach. Spotkaliśmy ludzi życzliwych, którzy zapraszali nas do domów i handlarzy narkotyków i alfonsów. Przeżyliśmy niezapomnianą przygodę.
Moim towarzyszem był Michał: 26 lat, kucharz, mieszkający w Krakowie. Żeby pojechać, zrezygnował z pracy. Obydwaj zostawiliśmy nasze dziewczyny w Polsce i postanowiliśmy zwiedzić jeden z najpiękniejszych afrykańskich krajów: Tunezję.
W Tunezji autostop jest na szczęście dosyć popularny, więc kierowcy łatwo się zatrzymywali, tym bardziej, kiedy widzieli, że jesteśmy turystami. Pierwsze muzułmańskie małżeństwo, które nas zabrało z portu do centrum Tunisu, zaprosiło nas do swojego domu na kawę i ciastka. Jadąc z Tunisu do Sousse, złapaliśmy na stopa lokalny autobus, który zatrzymał się tylko dlatego, że jakaś arabska dziewczyna zapłaciła za nasze bilety. To w przeliczeniu było zaledwie 6 zł za dwie osoby, ale byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeniu taką postawą.
Kolejny kierowca, który nas zabrał, mieszkał 30 km przed naszym celem, ale specjalnie dla nas pojechał do centrum miasta również proponując pogawędkę przy kawie.
Nie zawsze było tak miło. Wieczorem na plaży w Sousse, zostaliśmy zaczepieni przez kilkuosobową grupę nieprzyjemnie wyglądających młodych ludzi z Tunezji. Byli nas bardzo ciekawi: pytali, gdzie śpimy, ile mamy ze sobą pieniędzy, co mamy w plecakach, ile wart jest nasz aparat… Jeden zapytał mnie, jaki mam numer buta.
Naszą najlepszą metodą na takich osobników, których w dalszej podróży spotkaliśmy znacznie więcej, było odwrócenie sytuacji i proszenie ich o pomoc finansową, przy jednoczesnym opowiedzeniu historii naszej autostopowej wyprawy. Nic od nich nie dostawaliśmy, ale przynajmniej zostawiali nas w spokoju.
Jeszcze niebezpieczniej było w Hammamet, pod koniec wyprawy. Wieczorem, na plaży spotkaliśmy kilku lokalnych handlarzy narkotyków, którzy podchodzili do nas i próbowali wciskać haszysz, amfetaminę i inne świństwa. Przeżyliśmy szok, kiedy zagadał do nas mężczyzna, który chciał nam sprzedać własną siostrę! Najgorsze było to, że niełatwo było odprawić takich ludzi. Na szczęście wszyscy milkli, kiedy używaliśmy naszej tajnej broni: proszenia o pieniądze.
Hammem Zriba to bardzo nieturystyczna miejscowość, ale za to z leczniczymi źródłami. Woda bardzo gorąca, praktycznie na granicy parzenia. Wejście do basenu (którego ściany zbudowane były ze skał) i zanurzenie się, to ekstremalne przeżycie. Niestety w gorącej wodzie nie można było długo wytrzymać, dlatego jeszcze tego samego dnia udaliśmy się w pobliskie góry.
Strome zbocza, wysokie szczyty i widoki zapierające dech w piersiach, towarzyszyły nam aż do zachodu słońca. Przed zmrokiem musieliśmy niestety zejść na płaski teren, bo zostaliśmy ostrzeżeni przez miejscowych mieszkańców o niebezpiecznych, dzikich zwierzętach żyjących w górnych partiach gór. Co to było dokładnie nie wiemy, bo miejscowi pokazali nam to tylko na migi.
Następnego dnia pojechaliśmy (oczywiście stopem) do Tunisu, zrobiliśmy zapasy na podróż przez niesamowicie drogie Włochy (1,5 l wody w kiosku kosztował aż 7,5 euro!) i wsiedliśmy na prom.
Z Palermo pojechaliśmy regionalnym pociągiem do Messiny, bo był stosunkowo tani (niecałe 10 euro od osoby za przejechanie 220 km to dobra cena jak na Włochy). W Messinie zaczęło się kombinowanie. Pociąg do Mediolanu kosztował prawie 100 euro. Taka sama cena dotyczyła pociągu do Wenecji. Do tego nawet gdybyśmy mieli tyle pieniędzy i tak wszystkie miejsca były zajęte.
Podeszliśmy zatem do konduktora i powiedzieliśmy mu, że chcemy pojechać Mediolanu, ale nie mamy biletu, bo nie ma miejsc. Kazał nam wsiąść i pojechać do następnej stacji, bo tam może zwolni się miejsce. Wsiedliśmy i… nikt do nas nie przyszedł po przejechaniu umówionej odległości. Jechaliśmy dalej, bardzo daleko, dopóki, nie dosiadł się do nas bardzo nieprzyjemny włoski pasażer. Nie odezwał się nawet słowem, ale wyraźnie nie odpowiadało mu nasze towarzystwo i przyprowadził ze sobą konduktora.
Okazał się nim bardzo zdenerwowany człowiek, który nie znał żadnego słowa po angielsku oprócz "ticket”. Zaraz po nim przyszedł jeszcze jeden konduktor. Przyszło jeszcze 3 kontrolerów i dopiero ostatni znał angielski. Opowiedzenie naszej historii niewiele pomogło. Ale do Florencji udało się dotrzeć i sumie 470 kilometrów mieliśmy za darmo.
Przy wlocie na autostradę znaleźliśmy kierowcę jadącego do Bolzano. Stamtąd kolejny Włoch zabrał nas do Salzburga w Austrii. Noc w namiocie, potem Wiedeń z bardzo sympatycznym starszym małżeństwem i jeszcze sympatyczniejszy Czech, który zabrał nas do Ostravii.
Tu kolejna pułapka pociągowa: planowaliśmy stąd wrócić pociągiem do Katowic. Pociągi owszem, jeździły i to nawet dwa razy dziennie. Tyle, ze w odstępie 12 minut i po 2 w nocy…
Tak minęło nam 11 niesamowitych dni. Podobnej wyprawy nie ufunduje żadne biuro podróży. Zostały nam zdjęcia i wspomnienia do końca życia… No chyba, że wyprawa za rok przebije wszystko.