To był największy pożar w historii miasta i jeden z największych w naszym regionie. Ponad sześćdziesiąt lat temu pożar we Włodawie strawił osiemdziesiąt budynków, a osiemnaście rodzin straciło dach nad głową. Była też jedna ofiara śmiertelna.
Lipiec 1964 roku był wyjątkowo ciepły i upalny. Do tego suchy. Ani kropli deszczu od kilku tygodni. W środę 22 lipca było podobnie. Rano wielu mieszkańców wybrało się do lasu, inni nad Bug szukając ochłody. To był wolny dzień. W całym kraju obchodzono uroczyście Narodowe Święto Odrodzenia Polski. Były pochody, festyny, przemówienia.
Przed południem w świetlicy Ochotniczej Straży Pożarnej we Włodawie siedziało kilka osób. Oglądali telewizję, żartowali. Nikt nie przypuszczał, że tego dnia wydarzy się tragedia, która wstrząśnie całym miastem.
O tym, że na Starosielu (południowa dzielnica Włodawy) wybuchł pożar – zaalarmował strażaków jeden z mieszkańców, który przybiegł zdyszany do remizy. Od samego początku akcja gaśnicza szła jak po grudzie. Starosiele było pełne domów krytych strzechą. Wystarczyło, że pożar pojawił się w oknie jednego z budynków, a po chwil cały dom płonął jak pochodnia. Świadkowie, którzy zauważyli ogień, próbowali na początku sami gasić, ale był to daremny trud.
Strażacy już wcześniej namawiali mieszkańców, żeby zmienili pokrycie dachu na popularny wówczas eternit. Bez skutku.
Ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Kiedy pierwsi strażacy dotarli na miejsce, mogli jedynie bezradnie patrzeć, jak płomienie obejmowały kolejne budynki. Stały bardzo blisko siebie, a do tego zaczęło mocno wiać. Ogień przenosił się błyskawicznie z jednego budynku na drugi.
Wybuchła panika. Ludzie próbowali ratować swój dobytek. Z obór dobiegały przeraźliwe odgłosy uwięzionych zwierząt. Czarny, gęsty dym był widoczny z kilku kilometrów. Miejscowych strażaków było zbyt mało, żeby opanować żywioł. Z minuty na minutę płonęło coraz więcej budynków. Świadkowie tych wydarzeń wspominali, że nawet po latach śniły im się osmalone, poparzone zwierzęta, które w popłochu uciekały przed pożogą.
Tak o pożarze pisał m.in. dziennikarz czasopisma "Strażak":
(...) Do stojącego na stanowisku gaśniczym, członka OSP Włodawa, druha Bondarczuka podbiega ppor. Ciepałwicz.
- Kolego, wasza stodoła spaliła się.
Prądownica w ręku strażaka zadrżała.
- A jak chałupa?
- Stoi cała.
Ochotnik do końca akcji nie opuścił swojego stanowiska (...)
Na pomoc było już o wiele za późno. Strażacy przez długi czas nie mogli liczyć na wsparcie innych jednostek. Było przecież święto, a poczta, gdzie był telefon – była zamknięta. W końcu udało się jednak powiadomić inne jednostki OSP, które były w pobliżu – m.in. z Wyryk, Orchówka, Różanki, Sosnowicy czy Wisznic. Zawodził też sprzęt ratowniczy. Nie chciały odpalić niektóre motopompy. Trwała walka z czasem.
Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Ogień zagrażał znajdującym się w pobliżu magazynom paliw. Do tego nie można było dopuścić. Strażacy dwoili się i troili, żeby opanować sytuację. Ze wspomnień tych dramatycznych wydarzeń można dowiedzieć się, jak przewrotny bywa los. Jeden ze świadków wspominał po latach, jak ogień strawił całkowicie stodołę ich gospodarstwa. Płomienie niebezpiecznie zbliżały się do krytej strzechą chałupy. Nieszczęście było blisko. Nagle wiatr zmienił kierunek. Dom cudem ocalał. Został jedynie nieco okopcony.
Po wielu godzinach heroicznej walki z żywiołem, ratownicy padali ze zmęczenia. Udało się jednak nie dopuścić do dalszego rozprzestrzeniana się ognia. Ale jeszcze następnego dnia trwała akcja dogaszania pożaru. Do Włodawy – z pomocą – przybyli nawet strażacy z Lublina.
Nazajutrz mieszkańcom Włodawy ukazał się przerażający widok. Starosiele spowite jeszcze dymem z dopalających się pogorzelisk w niczym nie przypominało tętniącej dotychczas życiem dzielnicy Włodawy.
Pożar zniszczył całkowicie aż osiemdziesiąt budynków – położonych głównie przy ul. Stodolnej i Nadstawnej. Cztery zostały częściowo uszkodzone. Osiemnaście rodzin zostało bez dachu nad głową. Schronienie znaleźli u swoich bliskich i znajomych; cześć z nich władze miasta umieściły też w szkole.
Była też jedna ofiara śmiertelna. To kobieta, która dwukrotnie próbowała wejść do płonącego domu, żeby zabrać z niego dobytek. Za każdym razem powstrzymywali ją strażacy. Przy trzeciej próbie udało jej się wyrwać z rąk ratowników. Już nie wyszła z płonącego domu. Rannych zostało też kilku strażaków.
Przyczyną pożaru było prawdopodobnie zwarcie instalacji elektrycznej w budynku na rogu ul. Nadstawnej i Okunińskiej. Niektórzy twierdzą, że zwarcie spowodowało żelazko, którym jedna z mieszkanek prasowała sukienkę. Szykowała się na festyn z okazji święta 22 Lipca.
A dwa dni później w okolicach odnotowano niezwykle ulewne deszcze…
